Menu

  • Matka Startuje
  • Matka Trenuje
  • Matka Opowiada
  • Matka Testuje
  • Kontakt
  • Matkawmediach

23 maja 2017

Jasny Gwint! :) czyli o Gwincie słów parę!

   Samochód przejechał, pył powoli opadał pozostawiając przede mną długą piaszczystą drogę, która wiodła w stronę lasu. Mozolnie, powoli, krok za krokiem zbliżałam się do zielonej ściany. Pod lasem stał dom a tam jakiś przesympatyczny jegomość podlewał tujki. Zmęczona podbiegam i proszę o polanie wodą. On śmiejąc się chlapie mnie ze szlachu. Chyba już ze zmęczenia mówię mu, że jest kochany! I lecę dalej.


26 lutego 2017

Opowiem Wam o mojej Narnii!

        Mimo, że start był kilka tygodni temu, teraz, już w domu, zamykam oczy i jedyne co widzę to wąską udeptaną w  śniegu ścieżkę. Tak wąską, że trudno postawić dwie nogi obok siebie. Wpierw jedna, następnie druga... znowu ta pierwsza, i tak krok za krokiem. I tak przez wiele kilometrów. Czasami się udaje wdeptać w czyjeś ślady, ale przeważnie ślady należą do mężczyzn - odstępy są więc dłuższe a ja na moich krótkich nóżkach nie mam takiego zasięgu i tracę równowagę. I gleba. Wstaję, brnę dalej i znów tracę równowagę. Tym razem próbuje się asekurować i nogą ląduję po kolana w śniegu. I TAK MILION RAZY. 

       A kiedy podnoszę wzrok moim oczom ukazuje się widok jak z bajki. Moja Narnia. Promienie słoneczne przechodzą przez ośnieżone korony drzew. Wielkie białe czapy otulają świerki a gdzieniegdzie słychać tylko ciche kapanie. Bo 21 stycznia świeciło piękne słońce (no poza jednym momentem) a jego zimowe promienie ogrzewały szczyty drzew na których topniał śnieg. Ścieżynka wiedzie Lisim Grzbietem i jest tak malownicza, że obawiam się, że nie będę umiała Wam tego opisać.
Wcześniej na 15km, zamiast Pana Tumnusa, zostałam ugoszczona jak królowa na punkcie żywieniowym przez mega ekipę. Były cukierki czekoladowe i ciepła herbata. Było też słowo wsparcia (Nieeeee, spoooko, luuuz! Nie jesteś ostatnia!).

Ale może od początku.

         Gdzieś tam, gdzie kończy się droga, gdzieś tam pod czeską granicą jest miejsce bajkowe. Pasterka. A w Pasterce same cuda: zasięg telefonii komórkowej tylko na drodze, w Domu Wypoczynkowym Strzelinka jedzenie jak z żurnala, wszystko pięknie zaśnieżone a do tego w powietrzu unosił się biegowy duch.

Z Anią na starcie!

Na ostatnie minuty przed startem strzelamy sobie z Anią K. (dzięki Aniu i Kubo za przygarnięcie mnie i do auta i na nocleg!) słitfociaczka i ustawiamy się podekscytowane, razem z Magdą i Krzysiem gdzieś w tłumie. Kiedy rozbrzmiał wystrzał startera widzę Anię ostatni raz. Ruszamy szeroką polaną, topiąc się po kostki w sypkim śniegu. To była dla mnie kompletna nowość. Ostatni raz wielki śnieg to raczej z czasów dzieciństwa pamiętam. Oglądając zdjęcia, które na Facebooku wrzucił organizator wiedziałam, że będzie mega ciężko i na pewno nie osiągnę założonego czasu, ale nie spodziewałam się, że aż tak.

Fot. E. Kita Start ze schroniskiem w Pasterce w tle <3

            Pierwsze 4km jadę w tramwaju czyli wąską wydeptaną w śniegu ścieżką z innymi zawodnikami. Jest dużo przestojów, są i powalone drzewa, oblodzone kamienie ukryte pod śniegiem, jest pierwsza mega gleba, że aż w dupce zatrzęsło a siniaki zniknęły po tygodniu, jest mega zdziwienie, że no kurka jest ciężko i w końcu trasa  zakręca i wiedzie mocno pod górę. Wtedy też następuje pierwszy zgon. Przepuszczam dużą grupę ludzi na tym podejściu. Wszak brnięcie w kopnym śniegu pozbawia mnie energii a w głowie pojawiają się pierwsze wątpiące wizje. Już na siódmym kilometrze jestem sama. Za mną ktoś jeszcze jest a przede mną nie ma nikogo. W sensie przede mną są wszyscy ale ich już nie ma w zasięgu wzroku. Podchodząc do podnuża Szczelińca Wielkiego słyszę głos  spikera i muzykę z mety, które są zawieszone zaledwie kilkadziesiąt metrów nade mną. Niby tak blisko a tak daleko.
Nie poddając się zbiegam na punkt żywieniowy, w którym Górska Załoga otwiera mi plecak i uzupełnia bukłak wlewając ciepły izotonik. Biorę do ręki 2 wafelki i lecę dalej. Trasa wiedzie w dół, wąską wydeptaną ścieżką. Walczę ze sobą, żeby zmusić się do biegu. Nie umiem biegać, ba! nawet nie umiem się poruszać w takim śniegu. Co róż tracę równowagę i albo ląduję nogą po kolano albo ręką po ramię w śniegu. Trasa dalej prowadzi przez łąki "Obwodu Ochronnego Pasterka", gdzie nabieram trochę wiary we własne możliwości i siły by do 12km dreptać w tymże białym czymś świńskim trchutem. Po drodze mijam wieś Ostra Góra, w której znajduje się Ośrodek Szkolenia Piechoty Górskiej i dalej już naprawdę osamotniona brnę do góry w kierunku Błędnych Skał.
W mojej głowie odchodzą takie bluzgi, że strach je wypowiedzieć. Oczywiście jest pięknie! Trochę strasznie, trochę samotnie a jednak poruszająco pięknie!  Podchodząc do rezerwatu Błędne Skały w tym jednym momencie zachodzi słońce i robi się ponuro. I tam właśnie mam dość, tam właśnie wyliczam sobie, że jestem na pograniczu limitu i jak nie zepnę dupy po 15km to nie zmieszczę się w limicie.
Taka podłamana wpadam na punkt na 15km, dostaję gorącej herbaty i cuksy czekoladowe. Luźna pogawędka odrywa od czarnych myśli, czas płynie a ja nie mogę się zebrać by ruszyć dalej. Słońce świeci a promienie dodają otuchy. Wizja płaskiego terenu przede mną działa trochę motywacyjnie. Wybiegam z punku ciut podładowana. I wbiegam do Narnii. Trasa wiedzie przez Krągłe Mokradło i Lisi Grzbiet. Tak bajkowej scenerii nie widziałam dawno. Widok ten na zawsze pozostanie we mnie. I właśnie dlatego ten post publikuję dzisiaj - 26 lutego - ponad miesiąc po zawodach. W tej bajkowej krainie gdzieś za świerkiem czaił się fotograf. Nie wiem, któż to był i wracałam do różnych galerii zdjęć wielokrotnie w poszukiwaniu swojej rozjechanej paszczy na zdjęciu właśnie z Lisiego Grzbietu. Niestety. Mimo, że robiono mi zdjęcia w kilku miejscach nie ma mnie w żadnej galerii - no cóż widocznie zbyt odbiegam od biegowych standardów.
I tak przedzierając się przez zaspy, brnęłam do przodu tracąc w tej magii nadzieję na limit. To tam przewracałam się co rusz, to tam zauważyłam na gumce od stuptutów, znajdującej się od wewnętrznej strony stopy wielką bryłę lodu, która rytmicznie, krok za krokiem uderzała mnie w łydkę tworząc na niej wielkiego fioletowego siniaka. Rozłupać się nie dało więc zerwałam tą dziadowską gumkę razem z lodowym klockiem. I brnęłam dalej. Na zbiegu na 19km znów fotograf, który zrobił mi serię zdjęć, które zostały pewnie skasowane, poinformował mnie, że limit wydłużyli o 30 min ze względu na warunki. Tam też zebrałam się w sobie i świńskim pędem potruchtałam do Karłowa (wszak dookoła pełno ludzi zatem nie będę się mazać i spacerować) by po 5h i 14 minutach stanąć pod schodami prowadzącymi na Szczeliniec Wielki i resztkami sił wdrapać się dość powoli (wszak wszyscy już schodzili na dół z medalami na szyi  i też czasami trzeba było przepuścić osoby) na szczyt i stanąć na tej... na tej.... mecie no cholera!!!
Z zębami w skałach ale dopełzlam. :/ Jak widać na załączonym obrazku  zero szczęśliwości. 

              5h30min. Dużo za dużo... Tyle to mi zajęła Krynica 34km.  W 7h wydreptałam 53km Foresta a to tylko 22km były!
Śnieg mnie pokonał i moja głowa mnie pokonała. No bo po co się spinać jak i tak znów jestem prawie ostatnia? Na mecie stanęłam jak wryta i zawyłam. No dosłownie się popłakałam, a wyprzytulała mnie jakaś strasznie fajna dziewczyna rozdająca medale! Płacząc mamrotałam jak szalona coś w stylu: "przecież to tylko 21km było, przecież to tylko półmaraton". Jak już wiem, że zimą jak śniegu jest po kolana nie ma słowa "tylko". Nie ma też słowa "aż". Już wiem, że zimowych warunków nie sposób porównywać do siebie, nie sposób porównywać do edycji "bez śniegu". Jest inaczej, jest ciężej. Dużo ciężej. W 2018 wrócę na pewno. Postaram się przygotować lepiej niż teraz. Może chociaż skupię się na ćwiczeniu propriocepcji co by nie zaliczyć tysiąca i jednej gleby?




6 stycznia 2017

Kilka słów o tym co było i tym co ma być :)

     Na początku roku pochylam się nad klawiaturą by móc rzetelnie rozliczyć się z poprzednim rokiem. Biegowym rokiem. I posnuć nieśmiałe plany na 2017. 
Na pewno rok 2016 nie był rokiem życiówek, rokiem rezultatów i rokiem radości z przekraczania swoich granic. 


Hopsa hopsa! Właśnie taki miałam stosunek do biegania w 2016r.! fot. Henrik Team.

      Był to rok trwania w  biegowym zawieszeniu i w biegowej dupie. Tak właśnie! W lutym podjęłam decyzję o zaprzestaniu treningów  nastawionych na określony cel, zakończyłam współpracę z trenerem i  chciałam sama być sobie sterem. Właściwie to może bardziej chciałam nic od siebie nie oczekiwać i zobaczyć co to będzie. Mądrzy tego świata mówili, że mam rzucić bieganie w diabły i skupić się na diecie. Skończyło się to tylko kilogramami na plusie, nieregularnym bieganiem, odpuszczeniem treningu nastawionego na kształtowanie siły biegowej i zwyczajnym klepaniem kilometrów.. coraz wolniej i wolniej i wolniej.... Z racji tego, że w marcu wróciłam na etat do pracy no i nałożyliśmy sobie rodzinnie obowiązki gratisowe w postaci rekultywacji działki rekreacyjnej moich rodziców (każdy weekend równo zajęty) startów było naprawdę niewiele. Przez braki treningowe nie pokusiłam się o walkę o nowe życiówki (no ale to było chyba jasne skoro nie nastawiałam się na czasowe cele). W 2016 miało być miło i przyjemnie! I było! 


Do ostatniego metra przyjemnie! :)

W 2016 nie dałam się zajechać, nawet dobrze nie sapałam na żadnych zawodach. W 2016 było bardzo przyjacielsko, koleżeńsko, towarzysko czy jak zwał tak zwał! 

      W 2017 też będzie towarzysko ale będzie też zajeżdżanie się do granic swoich możliwości. 
Styczeń rozpocznie się wielkim bum cyk podczas Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych. Już z niecierpliwością odliczam dni do 21 stycznia. A do tego zacna ekipa się szykuje więc tym bardziej nie mogę się doczekać!!! Będzie śnieg, lód, grzane wino (już po!), góry i mnóstwo frajdy i zmęczenia! To tylko 21km i na pewno nie zrobię sobie z tego startu spaceru. O! Taki jest plan!


Mam nadzieję na takie warunki! fot. Materiały promocyjne organizatora.


Czasem luty się zlituje, że człek niby wiosnę czuje, ale czasem tak się zżyma, że człek prawie nie wytrzyma. Zobaczymy co to będzie pogodowo a i treningowo. W lutym i marcu trzeba będzie się skupić na treningu co by nie być ostatnią 22 kwietnia 2017. 

Bo.... 22.... kwietnia.... 2017.... będzie start wiosny! 
W ramach Biegów w Szczawnicy stanę na starcie Wielkiej Prehyby, czyli biegu na dystansie 43km i przewyższenia rzędu 1925m. A dodatkowo w Szczawnicy odbędzie się wielki zjazd Smashing Pąpkins więc impreza zapowiada się sztos! Już z Poznania ruszamy pĄekipą więc będzie wesoło od pierwszych minut drogi!


fot. Piotr Dymus Photography SZCZAWNICA <3



Im dalej w rok tym więcej ambicji. Jeszcze nie doprecyzowałam letnich planów bo waham się nad dwoma imprezami. Jedną na pomorzu a drugą w górach. Coś trzeba będzie wybrać, ale forma pokaże na co się skuszę. 

Wrześniowy Forest Run odcisnął piętno na mej psychice. Mam rachunki do wyrównania z tym biegiem i dlatego w tym roku również stanę na starcie dystansu 53km. I cel jest jeden. Po prostu przebiec. Każdy kilometr. Metodycznie, krok po kroku. Myślę, że się uda widząc zarys planu treningowego. (o ile, tfu, tfu żadna kontuzja nie wykluczy mnie z treningów). ZJEEEEEM TĄ TRASĘ!!!! hihi! O tym jak było w zeszłym roku możecie poczytać tu: KLIK KLIK :)

No i na końcu biegowa perełka, marzonko ubłoconko! ŁEEEEEEEMKOOO Moi Państwo!!!!! Ultra Łemkowyna. Na magicznym dystansie 80+. Październik będzie z biegowym pierdolnięciem! A jak! Bo jak spadać to z wysokiego konia! Nie będzie przesadą jak napiszę, że marzę o tym Łemko łomocie! Będzie zimno, będzie błoto, będzie mokro a na początku będzie ciemno! Będą dzikie wilki, które będą chciały mnie zjeść i w ogóle charakter kształtuje się na Łemko! 
Napiszę Wam, że od kiedy zobaczyłam ten zmontowany filmik o Ultra Łemkowynie 2015 to nie mogę przestać o niej myśleć! 

Po prostu nic innego mnie nie czeka jak ciężka praca. 

I tym pozytywnym akcentem kończę powyższe wynurzenia! Ot! Dobrego roku dla Was, spełnienia marzeń najskrytszych - tych niebiegowych też!   







23 września 2016

Po prostu Forest Run! (czyli relacja z trochę nieudolnych pierwszych pięciu dych)

Kiedy na 19 km na punkcie odżywczym Kuba powiedział mi, że w na punkcie w Dymaczewie mam się najeść solidnie i napić to nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi. Kiedy powiedział, że za tym całym Dymaczewem będzie ciężki kawałek to też za bardzo nie rozumiałam. Owszem, kojarzyłam osławioną przez rowerzystów skarpę nad jeziorem Dymaczewskim, ale no przecież ten ciężki teren miał być za jeziorem, ZA (!) skarpą. Nie wiedząc o co kaman wżarłam w siebie ciastko i banana, pożegnałam się ze znajomymi o poleciałam…

19 września 2016

O Cynicznych Córach Zurychu czyli jak to w Krynicy było.

"Aaaaa aaaaaa aaaaaa aaaaaa! Miał stary tata turek sześć zaradnych córek...aaaaaaaa aaaaaaaa!"*

To tak dla wtajemniczonych krótkie podsumowanie tego 4 dniowego wyjazdu i swoisty hymn! ;)

Plan startów w Festiwalu Biegowym w Krynicy ulegał modyfikacjom do samego końca. W październiku 2015 widniałam na liście startowej pełnego dystansu Biegu 7 Dolin by w maju jeszcze łudzić się, że pobiegnę "tylko" 64km. Niestety praca zawodowa w połączeniu z życiem rodzinnym skutecznie uniemożliwiły mi przygotowanie się do tego dystansu. Pod koniec sierpnia wymyśliłam sobie zatem, że pobiegnę spokojnie i treningowo "na zrobienie" w piątek Nocną 7kę, w sobotę Bieg Górski 34km a w niedzielę na roztruchtanie już typowo asfaltowy Konspol Półmaraton.

6 lipca 2016

O tym jak góry wsadziły mi środkowy palec w tyłek.

Historia rozpoczyna się zimą, kiedy to biegowa kumpela przebiegła Zimowy Półmaraton Gór Stołowych. Jej opowieść była tak wciągająca, że pomyślałam, że latem bardzo będę chciała spróbować zmierzyć się z trasą Supermaratonu Gór Stołowych. Przyszła wiosna i nadeszło decydowanie o letnio - jesiennych startach. Numer odwaliłam nieziemski bo zapisałam się na Maraton Karkonoski, opłaciłam i dopiero w maju (!!!!) koleżanka wyprowadziła mnie z błędu, że to nie ta sama impreza. No cóż... spox... w tym moim szaleńczym życiu na krawędzi może się zdarzyć zapisać nie na te zawody, na które chcę. Sprawę przyjęłam na klatę i zaczęłam przygotowania. Cóż, maj był bardzo dobrze przepracowany ale to zdecydowanie za mało by przebiec górski maraton. W czerwcu urlopowałam się nad morzem i nie mogłam znaleźć ani jednego nachylenia, żeby robić podbiegi. I to się zemściło. 

Do Szkalrskiej Poręby wyruszyłyśmy razem z Marysią, autorką bloga Mari Gone Running. Było wesoło i przemiło. Marysia gardziła całe 3 dni moimi czereśniami (hahahaha). W piątek odebrałyśmy pakiety i dość szybko ewakuowałyśmy się spać.

Budopol Poznań i Smashing Pąpkins tu są! <3 fot. Marysia Adamska

Jeszcze nie wiedziałyśmy co nas czeka! fot. Marysia Adamska

W sobotę rano sprawnie ogarnęłyśmy się na start i nadeszła w końcu długo wyczekiwana 8:30.
Tu już był nerw! fot. Marysia Adamska

Godzina startu. Założenia miałam jasne. Bardzo powoli podchodzić podejścia (głównie dwa największe - pierwsze 6,5km z ponad 800m przewyższenia na trasie Szklarska Poręba - Wyciąg do Śnieżnych Kotłów i drugie na Śnieżkę) żeby się nie zajechać a na zbiegach dawać rurę i nadrabiać. W miarę możliwości resztę truchtać. Taki był plan. W ogóle nie ruszało mnie to, że po 1km zostałam sama ostatnia na trasie a po piętach deptał mi quad GOPRu. Na Śnieżnych Kotłach, właśnie na 6,5km miał być punkt kontrolny a ci co się nie zmieścili w 1:20min mieli być na tym punkcie zdjęci z trasy. 
Do 5km wszystko szło zgodnie z planem. Wolno, wolno sobie dreptałam i miałam obliczone, że na styk właśnie stanę pod stacją przekaźnikową na Śnieżnych Kotłach. Tylko, że za schroniskiem pod Łabskim Szczytem były schody... które mnie zabiły. Które zabiły moje kolana. ten kilometr robiłam w ponad 22 min, przez co wiedząc, że nie zmieszczę się w limicie, a na Kotłach schowam numer i pobiegnę dalej na swoją wycieczkę biegową, w ogóle odpuściłam i spacerem dotarłam pod stację przekaźnikową. A pod stacją stali Panowie GOPRowcy i jak zobaczyli mnie zbliżającą się, to aż się postawili do pionu. Przekonana, że chcą mnie ściągnąć z trasy, podeszłam i pięknie się przywitałam. Gadamy sobie o warunkach, o tym, że nie jestem ostatnia bo wyprzedziłam jednego pana i w ogóle prowadzimy dość luźną pogawędkę po czym pytanie jednego z ratowników wprawiło mnie w osłupienie: 
GOPR: No dobrze, ale co pani jest?
Kasia: eee... no nic mi nie jest?
GOPR: To dlaczego pani nie biegnie tylko z nami rozmawia?
Kasia: eeee... bo panowie mnie zdejmują z trasy właśnie????
GOPR: nie???
Kasia: nieee????????!!?!?!?!
GOPR: No nie! Niech pani leci!
Kasia: To pa! 
i pobiegłam...
i biegłam, biegłam sobie powoli po wielkich zielonych kamlotach i było cudownie. Wiatr powiewał na grani a słońce pieściło moje zanadto już przypalone czoło. No wiecie! Pięknie było po prostu! Wtedy jeszcze z dużym zapasem sił obliczałam sobie jak odrobić te 12min straty z pierwszej części trasy. A potem zaczęły się takie kamloty, że ja Was proszę! Chociaż bardzo chciałam to nie umiałam biegać po takich wertepach. Podziwiam wszystkich, którzy sunęli niczym kozice. Tu wyszła moja kolejna niedoróbka. Nie jestem biego-górsko otrzaskana. Okolice Krynicy Zdroju to inne góry, inna nawierzchnia, i w ogóle nie mogłam marzyć o zbieganiu w przyzwoitym tempie. Bo się bałam, że stracę zęby. Brak doświadczenia w górskim bieganiu (w bieganiu w trudnym terenie) wylazł jak słoma z papci. Zbieg do Odrodzenia był przyjemny. Nogi na asfalcie odpoczywały i mogłam wyłączyć myślenie. Uśmiechałam się do wszystkich, niemieckie seniorki podawały mi ręce i gratulowały (nie wiem czego? może głupoty? :D hehe). Za punktem odżywczym niedaleko Odrodzenia na przełęczy Karkonoskiej w którym uzupełniłam wodę i zjadłam banana zaczęło się podejście pod Mały Szyszak i Tępy Szczyt. Tam to idąc można było sobie wykręcić stopy. Co się naklęłam w duchu to moje. Tu też spotkałam wracającą elitę i zaczęłam też zatrzymywać się żeby przepuszczać tych nadciągających z przeciwka.
Biegnę sobie. fot. Maratonypolskie.pl


Dalej biegnąc w kierunku Równi pod Śnieżką  i Domu Śląskiego minęli mnie wszyscy, którzy razem ze mną o 8:30 wystartowali.
Pod Domem Śląskim. Jeszcze miałam nadzieję...

Drodzy biegacze! Dziękuję Wam za niezliczone piątki i doping na trasie!!! To było przewspaniałe i cudowne! Dziękuję!
Limit na trasie maratonu to było 8h. Czyli po 4h (+/- oczywiście) powinnam wylądować na Śnieżce, na półmetku. Pod Śnieżką wylądowałam z czasem około 4:20. Jeszcze pomyślałam sobie, że jak uda mi się sprawnie wdrapać na Królewnę to pomyślę czy nie lecieć dalej. Nawet na Równi pod Śnieżką  rozmawiając i wyprzedzając jedną panią rozmawiałam o tym, że na Śnieżce zadecydujemy co dalej robić. Niestety mimo tego, że ja na Śnieżkę podchodziłam ponad 25minut, spotkana pani ze mną nie weszła, zgubiła gdzieś się po drodze. Zegarek pokazywał 4h45min. Za dużo by tyle samo czasu tracić na powrót (chociaż zbieg ze Śnieżnych kotłów na pewno nie zająłby mi 1:30 tylko może koło 45/50min). Nie wiedziałam czy się wycofać czy lecieć dalej. Fizycznie czułam się dobrze, nic nie bolało (wszak powiedzmy sobie szczerze... nie zajeżdżałam się na siłę)... tylko nad Śnieżnymi Kotłami i Szrenicą, gdzieś w oddali majaczyły ciemno-granatowe chmury. Burza, którą wszyscy i wszystko przepowiadało w tej chwili szalała gdzieś na trasie biegu.
O oł! Burza na horyzoncie!

Zaczęłam myśleć asekuracyjnie i jak zwykle nie o sobie (chociaż nie ukrywam, też trochę się bałam). Zaczęłam myśleć co będzie jak ja mimo bycia oficjalnie po limicie polecę dalej w kierunku powrotnym i wyląduję sama w tą paskudną pogodę gdzieś w górze na pustym szlaku i coś by mi się stało. Dlaczego organizator ma ponosić odpowiedzialność za moje decyzje, które były sprzeczne z jego założeniami (limit 8h)? Wtedy rozwiązanie było proste. Zbiegając ze Śnieżki do Domu Śląskiego wiedziałam, że muszę dopaść Ogry i powiadomić o tym, że kończę. 
Tak też zrobiłam. Na 24km wycofałam się z zawodów i zadeklarowałam spacer do Karpacza. Organizatorzy w sumie jasno nie zakazali biec dalej, ale też nie zachęcali. Zostawili decyzję mnie. Schowałam numer do plecaka i skręciłam na szlak do Karpacza. Wyłam tak, że przechodzący ludzie pytali mi się czy wszystko ok. Nie wiem czy to była złość czy smutek czy rozczarowanie sobą - pewnie wszystkiego po trochu. Do tej pory nie potrafię określić czy to była słuszna decyzja.

W drodze do domu....
Powrót do Karpacza ciągnął się niesamowicie bo postanowiłam schodzić czerwonym szlakiem w dolinę Łomniczki. Duży spadek wysokości na pierwszych kilometrach i kamlotowa nawierzchnia spowodowały, że niebawem pozbędę się dużych paznokci u nóg. Wiszą już teraz tylko siłą woli. ;)
A wracając do trasy to zbiegając do doliny na mojej drodze spotkałam wielką kupę! Węch ze zmęczenia mi się wyłączył. Kupa leżała na środku ścieżki i ciężko nawet ją było wyminąć. Myślę sobie: "O cholera! Niedźwiedzie tu są!" - już już prawie sama doszłam do wniosku, że to niemożliwe a mym oczom ukazał się taki oto widok:
Zdecydowanie niedźwiedź to to nie jest :)
Konia tak wysoko w górach się nie spodziewałam. :) Biegnąc dalej przy Schronisku nad Łomniczką obrałam kierunek żółtym szlakiem na  KARPACZ PKP (nie byłam w Karpaczu naście lat i nie miałam pojęcia, że w Karpaczu już nie ma PKP. :D). O tej 10km trasie ze Śnieżki do Karpacza nie będę Wam pisać. Ból paznokci i palców był tak przejmujący, że mało co z trasy pamiętam.  Kiedy dotarłam na opuszczony dworzec kolejowy (w sumie nie taki opuszczony - mieści się tam muzeum zabawek i informacja turystyczna) to normalnie usiadłam i zapłakałam. Ani busów, ani kolei a pan za taksówkę zawołał stówkę. Mokrymi od łez oczami widzę, że niedaleko idzie lekko podpity (Kuśwa! Napruty jak rakieta!) jegomość. "Łoooo! Lokals!" - pomyślałam i chyżo podskoczyłam do pana. Pan to się tak zdenerwował, że chcę taksówką jechać, że prawie mnie na właściwy przystanek PKS zaprowadził. Oczywiście okazało się, że PKS do Szklarskiej Poręby uciekł kiedy wyłam na ławce przed dworcem PKP. Więc trochę sobie pod nosem poklęłam a na to odezwał się kolejny mieszkaniec rejonu tłumacząc jak szybko dostać się do Szklarskiej (Tu pani wsiądzie ze mną a ja pani powiem gdzie ma pani wysiąść, przejdzie pani na drugą stronę i po 4 minutach będzie pani miała autobus do Szklarskiej). Tym sposobem znowu nie zawiodłam się na ludziach i nawet dotarłam na nocleg na równi z Marysią, która poleciała te 46km w 7h06min. Normalnie gratulacje Marysia! Szacunek i podziw a mą rozkłapioną gębę cały czas zbieram z podłogi.

I tak stękam a wszyscy klepią mnie po plecach i mówią, że dobrze zrobiłam. A wiecie co! Sama już nie wiem. Jedyną osobą, która nie uważa, że powinnam się wycofać jest Pan Mąż. Zrąbał mnie, że mam miękki tyłek i, że zeszłam z trasy. W sumie to nie zgadzałam się  z nim do wtorkowego poranka, kiedy to odważyłam się zajrzeć na listę z wynikami. I okazało się, że gdybym pobiegła swoje, powolutku to nic by się nie stało. Dotarłabym (tak jak kilka osób) po ponad 9h i byłabym klasyfikowana. I nikt nie robiłby problemów a na szyi zawisł by ten wyczekiwany przeze mnie medal. Mam trochę żal do siebie, ale czy to o to chodziło? Żeby być po limicie? (nie sądzę...)

Czy widzę jakąś różnicę w moim przygotowaniu się w Krynicy a tutaj? Tak! W Krynicy co chwila na podejściach zatrzymywałam się bo było mi ciężko i wydolnościowo i bolały mnie łydki... teraz poza tym 5tym km i podejściem na Śnieżkę nie zatrzymałam się na żadnym (ŻADNYM!!!) podejściu ani razu. Nogi też były miękkie a ciało współpracowało. Tyle, że było za wolno! (Tak, trochę się cieszę z tej różnicy!)
Czas się gdzieś poprawić. Czas zaprzyjaźnić się mocniej ze schodami. Jak dobrze, że po schodach mogę wchodzić w sandałach.

Ciąg dalszy górskich przygód nastąpi! 

11 maja 2016

Śmigus dyngus czyli IX Poznański Półmaraton

     17 kwietnia, w niedzielę nad ranem otworzyłam pół oka i sądząc, że to co widzę za oknem i gdzieś tam słyszę to tylko koszmar, nakryłam się kołdrą, obaliłam na drugi bok i zasnęłam.
Kiedy budzik zadzwonił kilkadziesiąt minut później okazało się, że to co słyszałam to nie żadne tam koszmary tylko najprawdziwsza prawda. Leje kuśwa! Jęcząc i stękając udałam się do łazienki, gdzie nie zrezygnowałam z prostowania włosów (bystre, nie ma co!) a zamiast tuszu "bum bum magic - rzęsy pusz ap" zastosowałam zwykły wodoodporny.
     Ponieważ mój  Super Szybko Biegający Mąż jest  z natury aspołeczny nic mu nie powiedziałam tylko na 7:30 wyciągnęłam z domu by spotkać się na przystanku ze znajomymi. Całe szczęście upiekło się biedakowi bo gdzieś w kolejnym tramwaju zapodziała nam się nasza Konstantyna i już po jednym przystanku opuściliśmy pojazd  (co mój małżonek przyjął z widoczną ulgą) by móc złapać tą naszą Kosię.
     Na Międzynarodowe Targi Poznańskie, skąd był start półmaratonu, dotarliśmy już przemoczeni całkiem solidnie i nawet całkiem solidnie przemarzłam. Mimo bycia grubo przed godziną startu to na ostatnią chwilę, już po wystrzale startera dostałam się do swojego (no, mówili, że "do startu szykuje się strefa D") sektora, i ruszyłam. Trochę ludzi mnie wyprzedziło, trochę wyprzedziłam ja na pierwszych dwóch kilometrach i tak sobie człapałam swoje.
    Jak wiecie cel był jasny na ten rok - złamać te rąbane DWIE GODZINY!!!, no bo ile można się bujać z dwójką z przodu. Pewnie można i będę się bujać jeszcze długo. W sumie to mi to zaczęło dyndać i powiewać. Lepszą mamą nie będę ani lepszą żoną. Już po 800 metrach wiedziałam, że skoro ciężko utrzymać mi 5:38 (nie wierzę ale jednak) to nawet nie będę się porywać na dwójko łamanie bo ómrę gdzieś na 16km i wyjdzie jeszcze gorzej. Cel był jeden: średnie z 21km mieć poniżej 6:00. I udało się. Dzięki temu, był czas by dzieciakom przybijać piątki, był czas, żeby dziękować kibicom, że im się chce i to im bić brawo. No nie oszukujmy się, stanie w ulewie kilka godzin nie jest niczym miłym i trzeba bardzo zawziąć się w sobie, żeby wyruszyć na trasę w ciepłym słowem i oklaskiem. Bardzo Wam kibice dziękuję. Bardzo! 
Tu jeszcze się łudzę, że polecę na 1:59:XX (bo to było pierwsze 30 metrów :D )


Zmokła pĄkura ;) 
 Nie będę Wam tu pisała relacji z każdego kilometra jak to ómierałam, i jak to walczyłam ze sobą bo nie walczyłam. Owszem, zmęczenie dało o sobie znać i końcowe kilometry biegłam wolniej niż pierwsze 16 :) aczkolwiek miałam sił na tyle, żeby drzeć paszczę na kolegę, którego spotkałam na nawrotce na 17 kilometrze, by jeszcze zebrał się w sobie i przycisnął (jakiż to absurd bo mi cisnąć się nie chciało) hehe, dodatkowo na 18kilometrze czekała Magda z Pamiętnika Biegającej Dziewczyny i dostałam od niej obiecanego kopniaka w tyłek. Co by mnie poniosło równiutko i prosto do samej mety. Jeszcze gdzieś na 20km skakałam do apataru fotograficznego ale nie mogę tych zdjęć nigdzie namierzyć. Widocznie nie nadają się do publikacji. :D 
Ekipa prawie w komplecie. :) 



fot. Konstancja Lissewska. Bo pĄpki na mecie to podstawa!


fot. Agencja Gazeta. Pan Mąż za linią mety. Zabrakło 40 sekund do życiówki...
Aha! Muszę Wam napisać, że pierwszy raz w życiu stanęłam w kolejce i dałam się wymasować po biegu. To było ekstatycznie relaksujące przeżycie. Bolało ale było warto. Na drugi dzień nie miałam problemów z bolącymi nogami. Bardzo polecam. 


To pisałam ja! 
Pozdrawiam!

11 kwietnia 2016

O planach i o tym co siedzi w głowie.

Jak już zapewne doczytaliście plan na nadchodzący sezon się sypnął (klik klik). Niczym zamek z piasku, niczym bańska mydlana, niczym... podopisujcie sobie tendencyjne porównania. Ot!

Po wielu tygodniach pilnowania diety wynik jest na plus. To znaczy, że w lutym ważyłam mniej. Po tym jak przez pierwsze dwa tygodnie poleciałam kilka kilo w dół to przez kolejne tygodnie nadrabiałam. Miałam ucięte kalorie, miałam zamienioną kolejność posiłków, miałam... już QWA wszystko miałam, miałam nawet wizytę u kolejnego endokrynologa i miałam wykład, że mam jeść wszystko a nie być na paleo. I miarka się przebrała właśnie wczoraj, właśnie wczoraj, kiedy stanęłam po raz kolejny na wadze i okazało się, że od ubiegłej soboty (2.04) przytyłam ponad 3kg (niby woda, ale niestety nie zeszła wtedy, kiedy powinna). 
Muszę pomaszerować do lekarza i zapewne skończy się na jakiejś kuracji hormonalnej. 

Wiecie co! Pierdolę wszystko i robię swoje! Pójdę oczywiście do lekarza (kolejnego już fantastiko specjalisty) , ale zacznę słuchać siebie a nie innych. Każdy dookoła mówi mi co mam robić:
"Nie jedz mięsa, jedz rośliny"  - Jedz mięęęso!!! Dużo mięsa!" 
"Bierz leki na tarczycę!" - "Nie bierz leków na tarczycę"
"Wskazane jest bieganie przy niedoczynności tarczycy!" - "Niewskazane jest bieganie przy n.t."
"Bierz suplementy!" - "Nie bierz! Wszystko możesz pozyskać z pożywienia!"
"Ruszaj się, biegaj, żeby zgubić!" - "Powinnaś tylko spacerować!" 

Będę sobie biegać i będę niewyobrażalnie szczęśliwa. O! Tak właśnie będę robić! Będę robiła to co lubię i to co umiem.  
Będę szczęśliwa!  
Będę sobie dreptać tak jak do tej pory. Nie dla mnie ściganie, nie dla mnie walka w trupa. 
Ostatnio ktoś powiedział mi, że to trochę wstyd i siara, żeby po tylu latach biegania nie złamać 2h podczas półmaratonu. I bardzo mi się zrobiło smutno i nawet gdzieś tam cichcem się popłakałam. Myślę też nieustannie o tym co powiedzieli mi w trakcie analizy testów wydolnościowych, że gdybym ważyła 30kg mniej to bym biegała dychę poniżej 45min z takimi wynikami. 
Ale ważę ile ważę, jestem jaka jestem. Na tą chwilę jedyne co mogę zrobić to zmienić kolor włosów. 


ps. Kontuzje przytrafiają się każdemu, więc nie piszcie mi tu, że z taką dupencją rozwalę sobie stawy. 

Z całym szacunkiem (nie szukając daleko przykładu a mogłabym mnożyć ich dziesiątki w moim biegowym środowisku) ale to mój cinki jak patyk mąż nie biegał ponad miesiąc bo był kontuzjowany. 



Zbieram dupę do roboty! Karkonoski się sam nie zrobi! Howgh!  Do startu pozostało 81 dni!




28 marca 2016

Maniacka Dziesiątka czyli jestę dzikię ;)

Maniacka od kilku lat jest żelaznym punktem moich startów. To tylko w tych zawodach zawzięcie i po trupach walczę o życiówkę. To są jedyne zawody gdzie odważam się wyjść poza strefę komfortu i cisnąć ile sił w mych krótkich nóżkach. 
19 marca pogoda była dość przekorna. O świcie intensywnie grzejące słońce obudziło mnie. Pomyślałam sobie, że dzień na bieganie będzie idealny i bez żadnych namysłów i kombinowania uszykowałam sobie strój startowy w wersji krótkiej. Tylko strasznie przykro mi było, że nie polecę razem z Pawłem. Mąż trochę kontuzjowany był i odpuścił ten start. Szkoda wielka, ale rozumiem jego wybór. Dla niego również Maniacka to walka o jak najlepszy wynik. Nie chciał robić tego startu treningowo. 

Z częścią żeńską mojego Dream Teamu, Magdą i Konstantyną spotkałyśmy się już w tramwaju. Nastroje miałyśmy bojowe i każda z nas ten bojowy nastrój inaczej przeżywała. Magda zamknęła się w sobie, w Magdzie i była ewidentnie poddenerwowana, Kosi włączyło się nadawanie (radio się włączyło) a ja z nerwów też paplałam coś trzy po trzy. 
Nad Poznańską Maltą spotkałyśmy się z resztą naszej paczki i całą masą znajomych. :)

Dream Team w całości. Jeszcze przed biegiem. Fot. Srajfon Kosi.



Nie da się ukryć, że to był dzień na życiówki. Moje towarzystwo na starcie gdzieś się zgubiło, zgubiła się też koleżanka z LO, z którą byłam umówiona. Wszyscy się zgubili przed samiuśkim startem i tylko Ziemowit się odnalazł 3 minuty przez godziną zero, pytając się czy wiem, gdzie jest Konstancja bo ona ma jego telefon i rękawiczki. :D Konstantynę za bieg po życiówkę z gratisowym balastem podziwiam.  ;) 

10,9,8,7,6,5,4,3,2,1... goł! 
Plan maksimum to było złamać te pokrętne 50 min. Plan minimum to nie pobiec gorzej niż w 2015 czyli złamać 53:50. Wyszło pomiędzy. Już na pierwszym kilometrze, gdzie nogi z górki powinny się rozpędzić wiedziałam, że nic z tego nie będzie bo nogi ewidentnie nie mogły przebierać w tempie 4:59 min/km. Na 5:07 się zatrzymało i nie dało się szybciej. No cóż. I tak mieściłam się w planie a że było komfortowo postanowiłam trzymać się tego tempa. 
Na 2-gim kilometrze czekał tata, podbiegłam do niego nawet się przywitać i przybić piątkę. Było przyjemnie. Sapać zaczęłam dopiero na 6/7 kilometrze. Zrobiło się ciężko ale zbierałam się w sobie co róż i starałam się utrzymać tempo, 7 km wszedł najwolniejszy ale jeszcze na ósmym się zebrałam. Dopiero na 9 km odpadłam i zwolniłam. Od właściwie samego początku biegła ze mną Magda, raz obok, raz z przodu a raz za plecami. Jeszcze na ósmym kilometrze rzuciłam tekst, że to tylko 10 minut i już koniec i Magda się zebrała a ja niestety nie. Przekalkulowałam, że i tak życiówkę mam jak w banku i, że  właściwie wynik na poziomie 52 minut z kawałkiem mi starczy i spokojnie dobrnęłam do mety. Gdzieś na 9km czekał Krasus i przybijał piątki mocy. 
Było przyjemnie. Jak na mnie pobiegnięcie 10km w czasie 52:26 to nie lada wyczyn. Jestem zadowolona. Pewnie gdzieś tam pozostał lekki niedosyt, ale jest okej. 

 Tu miałam wrzucić zdjęcie z 9 km ale generalnie nie wyszłam, a i Magda też nie wyszła więc nie publikuję. :D

Ostatnie metry i ostatnie zebranie się w sobie. Fot. Sandra Afek Photography

I w ogóle to było cudownie spotkać ludziska ze Smashing Pąpkins. <3 <3 
pĄpkinsi w całej okazałości <3 fot. ręka Krasusa :P 

Wszak jakiś czas temu pisałam oo ograniczeniu biegania kosztem zdrowia. Wszak od marca wróciłam na etat do pracy i dzieją się naprawdę cuda na kiju po powrocie do domu. Wstawanie o 5:10 aby odwieść dzieci do przedszkola na 6:30 a na 7 zameldować się w pracy to czyste szaleństwo. W pracy cudownie - bardzo mi tego brakowało przez te wszystkie lata, ale po wyjściu zaczyna się gonitwa (po dzieci do placówki, do domu, podszykować obiad i już się robi 17:30/18... a potem kąpiele, kolacja i położenie dzieci spać, wieczorem czas na zakupy i podszykowanie posiłków na kolejny dzień), która kończy się nie wyjściem na trening i najzwyczajniejszym padnięciem na kanapie o 21.  
Także przez ostatnie tygodnie ogarniam rzeczywistość, żeby ułożyć sobie życie tak, żeby wcisnąć jeszcze bieganie. Plan już jest więc jak tylko minie paskudne przeziębienie wcielam go w życie. 
Do usłyszenia! 
Jest radość! fot. Srajfon Kosi ;P


ps. Nie mogąc się zmotywować do biegania popełniłam wariactwo i przepisałam się z połówki Maratonu Karkonoskiego na pełny :D Raz się żyje. Jechać 300km żeby przebiec 21? No bez jaj :P :D 


1 marca 2016

I Maxcess Zimowy(?) Cross Pobiedziska

Bardzo lubię kameralne imprezy biegowe także do udziału do tej nie trzeba było mnie dwa razy namawiać. Opcji za wystartowaniem w tych zawodach było kilka: kusili biegowi znajomi, którzy całą naszą paczką mieli jechać na zawody, kusił bogaty pakiet startowy i bliskość biegu od Poznania. Kusiły leśne odmęty rezerwatu przyrody Jeziora Dębiniec. I kusił fakt, że w końcu uda się pobiec z mężem.