Menu

  • Matka Startuje
  • Matka Trenuje
  • Matka Opowiada
  • Matka Testuje
  • Kontakt
  • Matkawmediach

23 września 2016

Po prostu Forest Run! (czyli relacja z trochę nieudolnych pierwszych pięciu dych)

Kiedy na 19 km na punkcie odżywczym Kuba powiedział mi, że w na punkcie w Dymaczewie mam się najeść solidnie i napić to nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi. Kiedy powiedział, że za tym całym Dymaczewem będzie ciężki kawałek to też za bardzo nie rozumiałam. Owszem, kojarzyłam osławioną przez rowerzystów skarpę nad jeziorem Dymaczewskim, ale no przecież ten ciężki teren miał być za jeziorem, ZA (!) skarpą. Nie wiedząc o co kaman wżarłam w siebie ciastko i banana, pożegnałam się ze znajomymi o poleciałam…

            17 września naprawdę rozdziewiczyłam się biegowo. Żadne tam połówki, żadne górskie 34, żadne maratony po asfalcie. 17 września pyknęła pierwsza 50. I to nie byle jaka. Pięćdziesiątka Forestowa. Bieg odbywał się w Wielkopolskim Parku Narodowym. Hasło przewodnie Forest Run głosiło „Czas na las” a więc zapraszam Was na mój bieg, mój las i mojego Foresta.
            Biegi długie biega się głową, a moim zdaniem wszystko zaczyna się od odpowiedniego ułożenia sobie w głowie dystansu. Gdybym cały czas myślała, że to 50km to jak z Poznania do Wrześni to faktycznie. Nawet przez myśl mi by nie przeszło, żeby zapisać się na taki dystans. A tak, jak człowiek pomyśli, że to tylko po Wielkopolskim Parku Narodowym a na upartego to od parkingu z autem nie dzieli mnie więcej niż kilkanaście kilometrów w najdalszym punkcie to spooooko w sumie, nie? Jakoś sobie tak dystans w głowie ułożyłam, że w sumie to jakoś niespecjalnie wzbudzał strach. Owszem – ciekawość – tak! Ciekawość zachowania mojej słabej psychy i mojego ciała. (Już Wam tu napiszę, że nieźle się oszczędzałam, bo nic mnie nie boli, ruszać się mogłam już od „zaraz po” i w ogóle to mam syndrom standardowy czyli – nie wiem dlaczego tu i tu nie biegłam….)
Sobotni poranek spędziłam w dość śmieszkowej atmosferze. Wszak Pan Mąż pytający się co rusz czy wzięłam czołówkę, albo pytający czy w ramach Forest Run’u będą rozgrywane mistrzostwa w biegu 24 godzinnym powodował nieopanowane wybuchy wesołości. Kiedy już się ogarnęłam ruszyłam w stronę Mosiny. Sama. Pięćdziesiątki startowały o 9:00 a Pan Mąż biegł Foresta na trasie 22km i startował godzinę później. Na starcie spotkałam znajomych, chwilę sobie pogadaliśmy i już już nadszedł czas startu.
            Postanowiłam ustawić się na szarym końcu. Cel był jeden. Przetruchtać. Już na 50tym metrze byłam ostatnia ;) Biegnąc pierwsze kilometry w tempie oscylującym około 6: 30/6:20 byłam ostatnia. Za plecami słyszałam rower i rozmowy. Nie chcąc się odwracać miałam w głowie dzikie wizje, że tam za mną biegnie ktoś ze wsparciem (niedopuszonym!) na rowerze. I na rowerze ma plecaczek z całym bagażem a sam sobie lekko truchta. O zgrozo! Jakież było moje zdziwienie jak zobaczyłam dziewczynę na rowerze zamykającą bieg ze Zgrupki Luboń (Ściskam Was wszystkich! Zrobiliście długą i dobrą robotę!!!!! Dziękuję!), która na punkt odżywczy na 6tym kilometrze wjechała za mną. Na punkcie zjadłam banana popiłam wodą i poleciałam. Gdzieś na 8mym dopadłam do chłopaka, który namiętnie szedł i równie namiętnie rozmawiał przez komórkę. No to siup… pożarty… już nie jestem ostatnia! I cóż z tego, że straciłam ostatnią pozycję jak biegło mi się fatalnie. Gdyby ktoś wtedy dałby mi leżaczek i pozwolił się położyć to dwa razy bym się nie zastanawiała. (Musicie wiedzieć, że siłą w trawę ani w leśną głuszę mnie nie zaciągniecie! Panicznie boję się kleszczy i szans nie ma, żebym usiadła gdzieś ot tak na ziemi.) No ale ja sobie zdycham dalej by właśnie na dziesiątym kilometrze rozgrzać się na tyle by łyknąć kolejną osobę i lecieć jak dzika na kolejny punkt. Wszak gdzieś między 15 a 16km mieli być znajomi. No to lecę jak dziki dzik na ten 16km. I pupa blada, bo ani na 16 ani na 17 kilometrze ich nie ma! Co prawda piękno lasu rekompensuje tęsknotę, no ale gdzie jest ten punkt, gdzie są banany!!?!?!? Gdzie Ania z Kubą i dziewczynkami!!?!?!?! O są! Na 18km! Jak tylko wyłonili się zza zakrętu wrzasnęłam jak dzikus i poleciałam. Kochane dziewczynki wcisnęły mi po kubku wody i wody z sokiem, parę zdań z Anią oraz cytowana wyżej rozmowa z Kubą o tym całym „za Dymeczewem”. Chwyciłam ciastko i banana, pożegnałam się i poleciałam….
Nie ukrywam, że były momenty, że się trochę bałam. Byłam sama na trasie a tylko czasami w oddali majaczyła sylwetka jakiegoś biegacza. A Pan Osteopata co to biega po Wielkopolskim Parku Narodowym  uważa, że nigdy w Parku tylu dzików nie było jak w tym roku, a coś tam się w krzaczkach poruszyło (i nie! Nie był to Bradley Cooper ani też Ryan Gosling – smuteczek ;) ) no dobra.. bo się rozmarzyłam. Gonię, więc Pana w niebieskim i tak przez ponad 12km bawimy się w kotka i myszkę. Co chłop przestaje biec to ja go trochę doganiam, potem ja zdycham a on przyspiesza. Strasznie się w myślach naprzeklinałam (bo wolałam sama do siebie nie gadać bo jeszcze ktoś zobaczy i mnie zgarną w kaftanie do jakiejś placówki) między 27 a 29 kilometrem. Niby płasko a jednak trochę pod górkę, niby jakaś tam średnia nawierzchnia drogi między polami, niby trochę cienia rzucają kasztanowce… o to to! Kasztanowce! A na drodze od cholery kasztanów. Aż kilka zebrałam i potem przez ponad 20 kilometrów wiozłam je w plecaku. Kasztany jak szyszki a w połączeniu z dość cienką podeszwą moich papci (Inov-8 Terraclaw 250) mogę napisać tylko tyle, że zderzenia te były bolesne. Ot! Taki mały slalomik J Wtem z rozważań o kasztanach wyrwał mnie szmer rowerów. Kliku! Za mną! Odwróciłam się, patrzę i widzę kilku rowerzystów. O wycieczka! – pomyślałam i z niezmąconym spokojem pobiegłam dalej, dalej na kolejny punkt odżywczy. A wycieczka podjeżdża razem ze mną na punkt i się okazuje, że znowu jestem ostatnia, bo osoby, które minęłam - zrezygnowały. W tym miejscu pragnę podziękować Załodze Górskiej, która ograniała ten właśnie punkt. Rozumieliśmy się bez słów, nawet się nie obejrzałam a miałam napełniony bukłak i te pytania: „A może brzoskwinkę???” <3 <3 <3 Strasznie mnie dopieścili. Taka dopieszczona, trasą już znajomą z poprzednich edycji (biegłam trasę 22km) poleciałam w kierunku wsi Górka. A, że mapy dobrze nie przestudiowałam to zamiast w stronę Górki pokierowano mnie w przeciwnym kierunku. W kierunku Łodzi (nie tej z Piotrkowską, ale tej między dwoma jeziorami: Witobelskim i Dymaczewskim) i dalej już na brzeg jeziora Dymaczewskiego. A ścieżka wzdłuż brzegu płaska nie była, a i, że ja takie trasy bardzo lubię, to zrobiłam hopsa i dopadłam do chłopaka co go kilkanaście kilometrów goniłam. W sumie to postanowiliśmy ruszyć razem co by raźniej było… Trochę truchtaliśmy, trochę umieraliśmy i w takim stanie dotarliśmy do restauracji na 37km. Czy to już? Czy to już ten punkt, kiedy muszę porządnie nawpitalać się bananów? Och ludzie mili! Tam dawali Colę. 2 kubki Coli wlałam w siebie, jakieś ciastko chwyciłam do ręki i poszłam poganiając mojego towarzysza, żeby nie siedział za długo na punkcie. Na 37km byłam po 4h i 46min. Zostało na oko jakieś 13km i 1h44min. Loooooooz!
Looooz sruz! Zaraz za bufetem trasa odbijała w jakieś krzaczory zza których wyłoniła się górka… piaszczysta górka.. jak na wydmach. Hehe! Myślałam, że wiem, że to już ten trudny teren, jednak trudny teren był dopiero przede mną. Jakieś takie wielkie hopki, zwane profesjonalnie OZAMI (za Wikipedią: OZ - wał lub silnie wydłużony pagórek o wysokości najczęściej kilkunastu metrów i długości nawet kilkudziesięciu kilometrów, wyniesiony wskutek osadzania piasku i żwiru przez wody płynące pod lądolodem, w jego szczelinach lub na powierzchni). Co się tam naklęłam to moje. Tam też zostawiłam nowo poznanego kolegę, bo narzekał na kolano, a i ja też mogłam się w każdej chwili „skończyć”. Trzeba lecieć do przodu. Tam też w okolicy 40km napotkałam przed sobą jeszcze jednego biegacza. Hopsa i do przodu. Maraton po leśnych duktach wyszedł mi w 5h 30min. Jeszcze tylko 8 km i godzina. Tylko 8000m i 60 minut. Spox. Dreptając dam radę. A co! Kiedy Już na 43km wyleciałam na dobrze mi znaną (z wcześniejszych Forestów i z wybiegań po Parku) drogę Górka – Jez. Góreckie coś zaczęło mi się nie zgadzać, ale dalej z niezmąconym spokojem na duszy tuptałam w stronę kolejnego punktu. Właściwie z górki. Na punkcie ludzie byli już zmęczeni po tylu godzinach i słysząc, że za mną jeszcze są osoby wydali z siebie przeciągłe „łeeeeee”. Wcale im się nie dziwię, byli tam zapewne od rana, ogarniali wszystko i wszystkich biegających, nie dziwię im się, że mieli dość. Bardzo dziękuję, że byli. Że podali wodę i dopingowali do dalszej walki. Po kilku minutach stanęłam nad skarpą, nad jeziorem Góreckim. Stanęłam nad schodami prowadzącymi w dół do ścieżki nad jeziorem. I zaczęłam się zastanawiać jak te schody mam ugryźć. Dobra, wezmę je bokiem! I dość pokracznie zeszłam na dół. Na owych schodach spotkałam dziewczynę, która wyraźnie kulała. Zapytałam się jej czy wszystko dobrze z nogą, ale nie odpowiedziała. No ok! Lecę dalej. Podejścia podchodzę a zbiegi staram się biec. Czuję się już u siebie, już jedną nogą na mecie. Wszak uwielbiam te tereny i mam je „obiegane” z każdej strony. Jeszcze tylko duży podbieg, który żwawo podchodzę i już. Cofam się na punkt odżywczy leśną drogą złożoną z jakiś kamlotów. Złorzeczę na nie strasznie i w mojej głowie świta mi takie wielkie „STÓJ K….! Coś nie gra! Przecież to jest teraz trasa z dystansu 22km, którą przecież dobrze znasz! A z bufetu (do którego miałam jeszcze kilometr) na metę są równe 4km! A na zegarku już 47km! To 5 do mety???!!! WTF?! O co kaman!?”
            I tak z trasy 50km zrobiła się trasa prawie 53km. Na 50km zgarnęłam po drodze Adę! (Ściskam Cię Ada! Fajnie było razem się powściekać i pobręczeć – ale i się pośmiać!)
I tak razem po 7 godzinach przekroczyłyśmy metę  Forest Run. A wróć! Nic nie przekroczyłyśmy bo meta była już zwinięta (limit był 6:30) a maty mierzące czas skrzętnie popakowane. Jednak Pan z obsługi jak tylko nas zobaczył wyskoczył ku nam i wziął nasze czasy z Garminów i dodał nas do listy z wynikami. Medal dostałyśmy również. Gdybym wiedziała, że trasa ma 52km to na pewno nie opierdalałabym się tak jak to robiłam. Nie zbierałabym kasztanów dla dzieci, nie głaskałabym drzew, tylko ruszyła tyłek szybciej. A właściwie to wszystko mi jedno. To był najpiękniejszy bieg, najpiękniejszy las w jakim biegałam i w ogóle te 7h zleciało mi bardzo szybko. Koleżanka zapytała mnie o czym myślę, jak tak biegnę sobie 7h  - powiedziałam, że o wszystkim właściwie, że sobie trochę śpiewam w sobie, w Matce , no bo przecież nie powiem jej, że myślę o Ryanie Goslingu wyskakującym z krzaków. :D (ej w ogóle to nie wiem skąd mi się ten Gosling wziął. Wszak to nie mój typ w ogóle!)
Mój Ci on! <3 

To było piękne uczucie. Tego, co działo się w środku nie potrafię Wam opisać. Może też trochę nie chcę. Może chcę, żeby to było tylko moje. Ja, mój las i mój bieg. Pan Bardzo Szybko Biegający Mąż powiedział przed biegiem, żebym zmieniła dystans na mniejszy, bo się zmorduję a i tak zejdę z trasy (albo będę marzyć o tym, żeby z tej trasy zejść) – niestety stety! Przez te 7h nie miałam ani jednej (!) ani jednej takiej myśli. Bardziej miałam w głowie moje znamienne: „Choćbym miała, *****, pełzać to dopełzam!”

I dopełzałam! <3  



PS. Nadmieniam Wam, że Pan Super Szybko Biegający Mąż na dystansie 22km zajął 4 miejsce i w sumie to się cieszy, że czwarte ale bręczy, że nie trzecie! Ja za to byłam trzecia od końca! :F

3 komentarze:

  1. Gosling w WPNie?!?!? Lecę!!! :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. 43 yr old Sales Associate Florence Tomeo, hailing from Thorold enjoys watching movies like "Outlaw Josey Wales, The" and 3D printing. Took a trip to Garden Kingdom of Dessau-Wörlitz and drives a Ford GT40 Prototype. mozesz dowiedziec sie wiecej

    OdpowiedzUsuń