Menu

  • Matka Startuje
  • Matka Trenuje
  • Matka Opowiada
  • Matka Testuje
  • Kontakt
  • Matkawmediach

6 lipca 2016

O tym jak góry wsadziły mi środkowy palec w tyłek.

Historia rozpoczyna się zimą, kiedy to biegowa kumpela przebiegła Zimowy Półmaraton Gór Stołowych. Jej opowieść była tak wciągająca, że pomyślałam, że latem bardzo będę chciała spróbować zmierzyć się z trasą Supermaratonu Gór Stołowych. Przyszła wiosna i nadeszło decydowanie o letnio - jesiennych startach. Numer odwaliłam nieziemski bo zapisałam się na Maraton Karkonoski, opłaciłam i dopiero w maju (!!!!) koleżanka wyprowadziła mnie z błędu, że to nie ta sama impreza. No cóż... spox... w tym moim szaleńczym życiu na krawędzi może się zdarzyć zapisać nie na te zawody, na które chcę. Sprawę przyjęłam na klatę i zaczęłam przygotowania. Cóż, maj był bardzo dobrze przepracowany ale to zdecydowanie za mało by przebiec górski maraton. W czerwcu urlopowałam się nad morzem i nie mogłam znaleźć ani jednego nachylenia, żeby robić podbiegi. I to się zemściło. 

Do Szkalrskiej Poręby wyruszyłyśmy razem z Marysią, autorką bloga Mari Gone Running. Było wesoło i przemiło. Marysia gardziła całe 3 dni moimi czereśniami (hahahaha). W piątek odebrałyśmy pakiety i dość szybko ewakuowałyśmy się spać.

Budopol Poznań i Smashing Pąpkins tu są! <3 fot. Marysia Adamska

Jeszcze nie wiedziałyśmy co nas czeka! fot. Marysia Adamska

W sobotę rano sprawnie ogarnęłyśmy się na start i nadeszła w końcu długo wyczekiwana 8:30.
Tu już był nerw! fot. Marysia Adamska

Godzina startu. Założenia miałam jasne. Bardzo powoli podchodzić podejścia (głównie dwa największe - pierwsze 6,5km z ponad 800m przewyższenia na trasie Szklarska Poręba - Wyciąg do Śnieżnych Kotłów i drugie na Śnieżkę) żeby się nie zajechać a na zbiegach dawać rurę i nadrabiać. W miarę możliwości resztę truchtać. Taki był plan. W ogóle nie ruszało mnie to, że po 1km zostałam sama ostatnia na trasie a po piętach deptał mi quad GOPRu. Na Śnieżnych Kotłach, właśnie na 6,5km miał być punkt kontrolny a ci co się nie zmieścili w 1:20min mieli być na tym punkcie zdjęci z trasy. 
Do 5km wszystko szło zgodnie z planem. Wolno, wolno sobie dreptałam i miałam obliczone, że na styk właśnie stanę pod stacją przekaźnikową na Śnieżnych Kotłach. Tylko, że za schroniskiem pod Łabskim Szczytem były schody... które mnie zabiły. Które zabiły moje kolana. ten kilometr robiłam w ponad 22 min, przez co wiedząc, że nie zmieszczę się w limicie, a na Kotłach schowam numer i pobiegnę dalej na swoją wycieczkę biegową, w ogóle odpuściłam i spacerem dotarłam pod stację przekaźnikową. A pod stacją stali Panowie GOPRowcy i jak zobaczyli mnie zbliżającą się, to aż się postawili do pionu. Przekonana, że chcą mnie ściągnąć z trasy, podeszłam i pięknie się przywitałam. Gadamy sobie o warunkach, o tym, że nie jestem ostatnia bo wyprzedziłam jednego pana i w ogóle prowadzimy dość luźną pogawędkę po czym pytanie jednego z ratowników wprawiło mnie w osłupienie: 
GOPR: No dobrze, ale co pani jest?
Kasia: eee... no nic mi nie jest?
GOPR: To dlaczego pani nie biegnie tylko z nami rozmawia?
Kasia: eeee... bo panowie mnie zdejmują z trasy właśnie????
GOPR: nie???
Kasia: nieee????????!!?!?!?!
GOPR: No nie! Niech pani leci!
Kasia: To pa! 
i pobiegłam...
i biegłam, biegłam sobie powoli po wielkich zielonych kamlotach i było cudownie. Wiatr powiewał na grani a słońce pieściło moje zanadto już przypalone czoło. No wiecie! Pięknie było po prostu! Wtedy jeszcze z dużym zapasem sił obliczałam sobie jak odrobić te 12min straty z pierwszej części trasy. A potem zaczęły się takie kamloty, że ja Was proszę! Chociaż bardzo chciałam to nie umiałam biegać po takich wertepach. Podziwiam wszystkich, którzy sunęli niczym kozice. Tu wyszła moja kolejna niedoróbka. Nie jestem biego-górsko otrzaskana. Okolice Krynicy Zdroju to inne góry, inna nawierzchnia, i w ogóle nie mogłam marzyć o zbieganiu w przyzwoitym tempie. Bo się bałam, że stracę zęby. Brak doświadczenia w górskim bieganiu (w bieganiu w trudnym terenie) wylazł jak słoma z papci. Zbieg do Odrodzenia był przyjemny. Nogi na asfalcie odpoczywały i mogłam wyłączyć myślenie. Uśmiechałam się do wszystkich, niemieckie seniorki podawały mi ręce i gratulowały (nie wiem czego? może głupoty? :D hehe). Za punktem odżywczym niedaleko Odrodzenia na przełęczy Karkonoskiej w którym uzupełniłam wodę i zjadłam banana zaczęło się podejście pod Mały Szyszak i Tępy Szczyt. Tam to idąc można było sobie wykręcić stopy. Co się naklęłam w duchu to moje. Tu też spotkałam wracającą elitę i zaczęłam też zatrzymywać się żeby przepuszczać tych nadciągających z przeciwka.
Biegnę sobie. fot. Maratonypolskie.pl


Dalej biegnąc w kierunku Równi pod Śnieżką  i Domu Śląskiego minęli mnie wszyscy, którzy razem ze mną o 8:30 wystartowali.
Pod Domem Śląskim. Jeszcze miałam nadzieję...

Drodzy biegacze! Dziękuję Wam za niezliczone piątki i doping na trasie!!! To było przewspaniałe i cudowne! Dziękuję!
Limit na trasie maratonu to było 8h. Czyli po 4h (+/- oczywiście) powinnam wylądować na Śnieżce, na półmetku. Pod Śnieżką wylądowałam z czasem około 4:20. Jeszcze pomyślałam sobie, że jak uda mi się sprawnie wdrapać na Królewnę to pomyślę czy nie lecieć dalej. Nawet na Równi pod Śnieżką  rozmawiając i wyprzedzając jedną panią rozmawiałam o tym, że na Śnieżce zadecydujemy co dalej robić. Niestety mimo tego, że ja na Śnieżkę podchodziłam ponad 25minut, spotkana pani ze mną nie weszła, zgubiła gdzieś się po drodze. Zegarek pokazywał 4h45min. Za dużo by tyle samo czasu tracić na powrót (chociaż zbieg ze Śnieżnych kotłów na pewno nie zająłby mi 1:30 tylko może koło 45/50min). Nie wiedziałam czy się wycofać czy lecieć dalej. Fizycznie czułam się dobrze, nic nie bolało (wszak powiedzmy sobie szczerze... nie zajeżdżałam się na siłę)... tylko nad Śnieżnymi Kotłami i Szrenicą, gdzieś w oddali majaczyły ciemno-granatowe chmury. Burza, którą wszyscy i wszystko przepowiadało w tej chwili szalała gdzieś na trasie biegu.
O oł! Burza na horyzoncie!

Zaczęłam myśleć asekuracyjnie i jak zwykle nie o sobie (chociaż nie ukrywam, też trochę się bałam). Zaczęłam myśleć co będzie jak ja mimo bycia oficjalnie po limicie polecę dalej w kierunku powrotnym i wyląduję sama w tą paskudną pogodę gdzieś w górze na pustym szlaku i coś by mi się stało. Dlaczego organizator ma ponosić odpowiedzialność za moje decyzje, które były sprzeczne z jego założeniami (limit 8h)? Wtedy rozwiązanie było proste. Zbiegając ze Śnieżki do Domu Śląskiego wiedziałam, że muszę dopaść Ogry i powiadomić o tym, że kończę. 
Tak też zrobiłam. Na 24km wycofałam się z zawodów i zadeklarowałam spacer do Karpacza. Organizatorzy w sumie jasno nie zakazali biec dalej, ale też nie zachęcali. Zostawili decyzję mnie. Schowałam numer do plecaka i skręciłam na szlak do Karpacza. Wyłam tak, że przechodzący ludzie pytali mi się czy wszystko ok. Nie wiem czy to była złość czy smutek czy rozczarowanie sobą - pewnie wszystkiego po trochu. Do tej pory nie potrafię określić czy to była słuszna decyzja.

W drodze do domu....
Powrót do Karpacza ciągnął się niesamowicie bo postanowiłam schodzić czerwonym szlakiem w dolinę Łomniczki. Duży spadek wysokości na pierwszych kilometrach i kamlotowa nawierzchnia spowodowały, że niebawem pozbędę się dużych paznokci u nóg. Wiszą już teraz tylko siłą woli. ;)
A wracając do trasy to zbiegając do doliny na mojej drodze spotkałam wielką kupę! Węch ze zmęczenia mi się wyłączył. Kupa leżała na środku ścieżki i ciężko nawet ją było wyminąć. Myślę sobie: "O cholera! Niedźwiedzie tu są!" - już już prawie sama doszłam do wniosku, że to niemożliwe a mym oczom ukazał się taki oto widok:
Zdecydowanie niedźwiedź to to nie jest :)
Konia tak wysoko w górach się nie spodziewałam. :) Biegnąc dalej przy Schronisku nad Łomniczką obrałam kierunek żółtym szlakiem na  KARPACZ PKP (nie byłam w Karpaczu naście lat i nie miałam pojęcia, że w Karpaczu już nie ma PKP. :D). O tej 10km trasie ze Śnieżki do Karpacza nie będę Wam pisać. Ból paznokci i palców był tak przejmujący, że mało co z trasy pamiętam.  Kiedy dotarłam na opuszczony dworzec kolejowy (w sumie nie taki opuszczony - mieści się tam muzeum zabawek i informacja turystyczna) to normalnie usiadłam i zapłakałam. Ani busów, ani kolei a pan za taksówkę zawołał stówkę. Mokrymi od łez oczami widzę, że niedaleko idzie lekko podpity (Kuśwa! Napruty jak rakieta!) jegomość. "Łoooo! Lokals!" - pomyślałam i chyżo podskoczyłam do pana. Pan to się tak zdenerwował, że chcę taksówką jechać, że prawie mnie na właściwy przystanek PKS zaprowadził. Oczywiście okazało się, że PKS do Szklarskiej Poręby uciekł kiedy wyłam na ławce przed dworcem PKP. Więc trochę sobie pod nosem poklęłam a na to odezwał się kolejny mieszkaniec rejonu tłumacząc jak szybko dostać się do Szklarskiej (Tu pani wsiądzie ze mną a ja pani powiem gdzie ma pani wysiąść, przejdzie pani na drugą stronę i po 4 minutach będzie pani miała autobus do Szklarskiej). Tym sposobem znowu nie zawiodłam się na ludziach i nawet dotarłam na nocleg na równi z Marysią, która poleciała te 46km w 7h06min. Normalnie gratulacje Marysia! Szacunek i podziw a mą rozkłapioną gębę cały czas zbieram z podłogi.

I tak stękam a wszyscy klepią mnie po plecach i mówią, że dobrze zrobiłam. A wiecie co! Sama już nie wiem. Jedyną osobą, która nie uważa, że powinnam się wycofać jest Pan Mąż. Zrąbał mnie, że mam miękki tyłek i, że zeszłam z trasy. W sumie to nie zgadzałam się  z nim do wtorkowego poranka, kiedy to odważyłam się zajrzeć na listę z wynikami. I okazało się, że gdybym pobiegła swoje, powolutku to nic by się nie stało. Dotarłabym (tak jak kilka osób) po ponad 9h i byłabym klasyfikowana. I nikt nie robiłby problemów a na szyi zawisł by ten wyczekiwany przeze mnie medal. Mam trochę żal do siebie, ale czy to o to chodziło? Żeby być po limicie? (nie sądzę...)

Czy widzę jakąś różnicę w moim przygotowaniu się w Krynicy a tutaj? Tak! W Krynicy co chwila na podejściach zatrzymywałam się bo było mi ciężko i wydolnościowo i bolały mnie łydki... teraz poza tym 5tym km i podejściem na Śnieżkę nie zatrzymałam się na żadnym (ŻADNYM!!!) podejściu ani razu. Nogi też były miękkie a ciało współpracowało. Tyle, że było za wolno! (Tak, trochę się cieszę z tej różnicy!)
Czas się gdzieś poprawić. Czas zaprzyjaźnić się mocniej ze schodami. Jak dobrze, że po schodach mogę wchodzić w sandałach.

Ciąg dalszy górskich przygód nastąpi! 

4 komentarze:

  1. Szkoda, ze w końcu nie dotarłaś na Maraton Gór Stołowych, byśmy się zobaczyły :) Trochę się domyślam co czułaś schodząc z trasy. My też mieliśmy taki moment, że myśleliśmy, że nie zmieścimy się w limicie czasu. Też miałam myśli o straceniu zębów na zbiegach, w ogóle zbiegi to był dla mnie jakiś kosmos. Dla mnie i tak jesteś bohaterką :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przecież Ty uświadomiłaś mnie, że chyba nie jedziemy na tą samą imprezę :D :D hahaha
      e tam... żadną tam bohaterką.. ja tylko sobie biegam :)

      Usuń
  2. Ciekawy post, powodzenia ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Szykujesz się na maraton i nie wiesz co i jak? zapraszam na profil :)

    OdpowiedzUsuń