"Aaaaa aaaaaa aaaaaa aaaaaa! Miał stary tata turek sześć zaradnych córek...aaaaaaaa aaaaaaaa!"*
To tak dla wtajemniczonych krótkie podsumowanie tego 4 dniowego wyjazdu i swoisty hymn! ;)
Plan startów w Festiwalu Biegowym w Krynicy ulegał modyfikacjom do samego końca. W październiku 2015 widniałam na liście startowej pełnego dystansu Biegu 7 Dolin by w maju jeszcze łudzić się, że pobiegnę "tylko" 64km. Niestety praca zawodowa w połączeniu z życiem rodzinnym skutecznie uniemożliwiły mi przygotowanie się do tego dystansu. Pod koniec sierpnia wymyśliłam sobie zatem, że pobiegnę spokojnie i treningowo "na zrobienie" w piątek Nocną 7kę, w sobotę Bieg Górski 34km a w niedzielę na roztruchtanie już typowo asfaltowy Konspol Półmaraton.
Do Krynicy ruszyłam z Marysią (kliku klik - Marysi blog) z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Godzinkę przed wyjazdem odebrałam sms'a "Kot mnie właśnie dopiero obudził!!! AAAA!!! Zaspałam!" :D I pomyślałam sobie, że przygoda właśnie się zaczyna. Znajomi, którzy wyjechali z Poznania bladym świtem katowali nas informacjami w stylu: "My już na obwodnicy Łodzi" a my z Marysią w podpoznańskim Stęszewie... po godzinie informacja: "My już za Częstochową!" faaaaaak! A my dopiero za Stęszewem! (bo korki były). Suma summarum po niezliczonych przygodach, kawach, nawrotkach i odwiedzeniu pewnego wspaniałego miejsca, które jest bardzo bliskie mojemu sercu (Marysia! Bardzo Tobie dziękuję, że dodałaś do licznika kilka kilometrów i podjechałyśmy tam), po prawie 10 godzinach dojechałyśmy do Krynicy Zdroju, do obecnych już tam Kasi i Wojtka. Dzięki temu, że rezerwacji noclegu dokonałam już w październiku 2015, mięliśmy zarezerwowany mały drewniany domek z 1920r w samym centrum Krynicy Zdroju.
W piątek dojechała reszta towarzystwa (pozdrawiam Alutkę, Olkę i Irka vel. Niedźwiedzia), odebraliśmy pakiety, a my z Wojtkiem szykowaliśmy się do startu Biegu Nocnego na 7km.
Bieg Nocny jak bieg nocny. Ciemno było. :D Trasa po głównej drodze, nawrotka na połowie. 3,5km w górę i 3,5km w dół. Przewyższenie na tych 3,5km to "tylko" około 150m.
Na cierpienia na ostatnich 800m podbiegu spuszczę zasłonę milczenia i od razu przejdę do soboty, bo w sobotę to dopiero się działo.
Rano z nerwów nie mogłam nic przełknąć, wafel ryżowy z masłem orzechowym rósł w ustach, jeszcze idąc na autobus, który miał wywieźć biegaczy na start do Piwnicznej Zdroju memłałam tego wafla męcząc się z nim okropnie. Powiem Wam, że nie podołałam. Nie dojadłam go do końca. Żołądek miałam ściśnięty jak supełek i myślałam o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się na trasie.
W sumie czas do startu szybko upłynął i nim się nie obejrzałam, to już stałam w ostatniej, 4tej fali startujących. O 12:06 ruszyłam. Tupu tup przez mostek nad Popradem by od razu uciec w góry. Metodycznie bez ociągania się maszerowałam w górę. Metodycznie, bez zatrzymania, pot zaczął skapywać po mojej twarzy, po nosie na płyty po których stąpałam. Zaczęłam metodycznie przeklinać upał, przeklinać ten pot co to ładował się do oczu szczypiąc niemiłosiernie.Po jakimś czasie, dość nieokreślonym stanęłam na szczycie. Wtedy jeszcze trzymałam się planu, wtedy jeszcze miałam szansę na lepszy wynik. Ale góry i żar lejący się z nieba moje plany zweryfikowały. Przy kolejnym podejściu pot tak skrzętnie zalał mi oczy, że musiałam się zatrzymać i powycierać. W swojej głupocie dopiero gdzieś na 5tym kilometrze odkryłam, że zapakowałam Buffa i mogę go śmiało założyć na głowę - co też natychmiast uczyniłam. Chusta mimo moich obaw nie grzała w czerep (w sumie było tak gorąco, że bez różnicy) tylko chłonęła pot. Kolejne kilometry mijały bardzo powoli a słońce nie odpuszczało. Nie będę czarować, że byłam ślamazarna bo było gorąco, bo byłam niedojedzona, bo nie mogłam na trasie nic przełknąć, bo zupa była za słona, bo coś tam bolało. Owszem, było gorąco, miałam problemy żeby zmusić się do jedzenia ale prawda jest jedna. Nie byłam dostatecznie przygotowana. W zeszłym roku przynajmniej regularnie jeździłam na Dziewiczą Górę (średnio 2x w tygodniu) a tu teraz na podbiegi musiała mi wystarczyć mała górka w pobliskim lasku. To zdecydowanie za mało, żeby przygotować się do biegu, gdzie przewyższenie było rzędu +1600m/+1900m. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się czasowego szału, chciałam tylko zmieścić się i odczarować te 6 godzin.
Na punkt kontrolny na 11 km dotarłam z czasem 2:11:00. Gorzej o 12 minut w porównaniu z zeszłym rokiem. Szybko przekalkulowałam, że jak tylko pokonam "na raz" bez sapania podejście na Wierchomlę (nr. 1 wśród moich życiowych koszmarów) i urwę chociaż kilka minut w porównaniu z zeszłym rokiem to resztę odrobię na zbiegu z Runka na ostatnich 9km.
Podchodząc na Wierchomlę ómierałam dziesiątki razy. To tam oddech stawał się palący, tam wyszło moje nieprzygotowanie. Na Wierchomli byłam świadkiem dość dramatycznego zdarzenia. Pod koniec trasa biegnie równolegle do wyciągu krzesełkowego, drepcę powoli, krok za krokiem wpatrzona w ścieżkę przede mną. Nie podnoszę wzroku do góry by nie kląć więcej bo to tak nieładnie jak dziewczyna rzuca mięchem na prawo i lewo, i nagle ciszę (bo wszyscy maszerują w ciszy) przerywa wrzask: "STOOOOOP, czerwone światło!! Stój "Michałku"** i dalej: "Trzymaj go, on zaraz wypadnie!" Podniosłam wzrok i zobaczyłam rodziców szamocących się z na oko ośmiolatkiem, który wpadł w histerię i chciał czym prędzej wysiąść. Krzesełko jechało w dół, mama chłopca krzyczała wniebogłosy, but spadł a krzyki rodziców niosły się echem jeszcze przez wiele minut. Na szczęście nic się nie stało. Poza zgubieniem buta. W ostatecznym rozrachunku to naprawdę pikuś. Myśląc o tym zdarzeniu dotarłam na górę. Widząc ile czasu upłynęło postanowiłam zmusić się do truchtu. Trochę truchtałam, trochę maszerowałam. Liczyłam, że zaraz będzie zbieg do Szczawnika, ten co to rok temu lecąc w tempie poniżej 5:00min/km myślałam, że się zabiję, ten na którym na pewno nie stracę. Ten, który w tym roku kompletnie mi nie wyszedł. Za dużo myślałam, za dużo kombinowałam, za bardzo asekuracyjnie do tego zbiegu podeszłam. I znów straciłam cenne minuty. W Szczawniku spotkałam znajomych, którzy czekając na start biegu Runek Run, czyli ostatniej - 17-to kilometrowej części Biegu Siedmiu Dolin wrzeszczeli jak oszalali na mój widok. Dzięki Wam! Raźniej mi się zrobiło widząc Wasze twarze! Komentarz konferansjera kiedy przebiegałam przez linię startu Runek Run bezcenny: "Biegnij Kaśka bo jak Cię kopnę...!" Dalej było podejście a właściwie to podbieg do Bacówki nad Wierchomlą. I w tym roku i w zeszłym zastanawiam się dlaczego tam nie biegłam... Nadziwić się nie mogę.... Słabą mam głowę, jestem psychicznie cienka jak naleśnik mojej mamy. Na bacówce wypiłam ciepłą herbatkę i wmusiłam w siebie kawałek banana. Hopsa na Runek by potem polecieć z górki.
Hopsa to było bardzo wolne hopsa, ale kiedy już dotarłam na Runek wiedziałam, że nic już nie stanie mi na przeszkodzie by dobiec do Krynicy. Zbiegałam ile sił by odpuścić na niewielkich podbiegach. Na ostatnich kilometrach dostałam kopa od współtowarzysza niedoli, że przyspieszyłam, aż się kurzyło. Na metę wbiegłam w tempie 4:40min/km. Widać miałam siły, mogłam zrobić to szybciej. Oczywiście jak na typowego cieniasa przystało znalazłam sobie piękne wymówki. Bo jutro chcę jeszcze przetruchtać półmaraton, bo w następny weekend mam start życia, bo skoro jestem tak dużo poza założonym czasem to co za różnica czy to będzie 10 czy 20 minut więcej...
No i dotarłam. Zmęczona ale szczęśliwa. Po 6h 36min.
Trasa biegu jest trudna ale przepiękna, góry malownicze a miejscowi bardzo serdeczni. Niestety organizatorzy wypuścili na szlak kilka tysięcy osób (na cały B7D) przez co było brudno. Opakowania po żelach walały się po trasie co jakiś czas. Fuj! Dzizas czy to taki problem wsadzić puste opakowanie do plecaka? Ścisk na trasie nie specjalnie duży, bo stawka się rozciągnęła. Czy wrócę do Krynicy na B7D?? Raczej wątpię. Czas na inne góry...
Kiedy wróciłam do domu szybko doprowadziłam się do porządku by móc wyjść na miasto na jedzenie....
I nadeszła niedziela. Zgarnęłam Irka i udaliśmy się na start Konspol Półmaratonu. Trasa w pełnym słońcu, wiodła asfaltem z Krynicy przez Muszynę do Tylicza. Pierwsze 9km do Muszyny z górki by kolejne 11km biec tylko w górę. Plan był jeden. Roztruchtać mięśnie po sobocie. Na 10km zwolniłam Irka z konieczności towarzyszenia mi i sama bijąc się z myślami i zmęczeniem oraz sennością truchtałam do mety. Na 14km dorwałam Anię i razem powolutku dotruchtałyśmy do mety! :) Pozdrawiam Ciebie Ania serdecznie!!! Miło było podziwiać z Tobą widoki! Hahahahahahahhahaha :D :) Pięknie było! :) Na mecie czekał już Iras z puszką pewnego gazowanego gówienka, które smakowało jak nigdy :) Dzięki!
I tak powoli, powoli zbliżał się koniec przygody na którą czekałam cały rok. Było zacnie! Z taką ekipą nie mogło być inaczej.
Podsumowując.
Organizatorów przerosła chyba liczba uczestników. Ponad 11000 zarejestrowanych osób. To musiało się nie udać. Musiały być zgrzyty. Nie wiem na ile duże ale częste. Zgrzyty o koszulki (ponad godzinę trwało odkręcanie sprawy, że kolega jednak zapłacił za koszulkę, której nie otrzymał a której nikt nie chciał wydać bo ktoś gdzieś zawinił i nie wydał osobnej kartki na pakiet premium) - a w trakcie tej godziny kilkanaście osób przyszło z "pretensjami", że coś jest nie tak, zgrzyty przy zapisach na bieg przed samymi zawodami, bałagan i ogólna dezinformacja. Przed półmaratonem informacja, że punkty z wodą będą co 2 km a pierwszy był na 7mym. Kolegi tata dobiegł na metę (kompletnie się nie spodziewając) biegu Runek Run jako 2gi w kategorii wiekowej. Poszedł w miejsce dekoracji (na małą scenę) i usłyszał od osoby, która czuwała nad dekoracją, że dostanie nagrodę ale na dużej scenie o 20:00. To czekał po biegu ucieszony, ponad półtorej godziny i co? I nic! Bo w ramach Runek Run nie przewidziano nagród w kat. wiekowych. Chaos, chaos i dezinformacja. W 2017 celuję w mniejsze imprezy.
Na szczęście klimat również tworzą ludzie a Ci obok mnie nie zawiedli. :)
W piątek dojechała reszta towarzystwa (pozdrawiam Alutkę, Olkę i Irka vel. Niedźwiedzia), odebraliśmy pakiety, a my z Wojtkiem szykowaliśmy się do startu Biegu Nocnego na 7km.
Bieg Nocny jak bieg nocny. Ciemno było. :D Trasa po głównej drodze, nawrotka na połowie. 3,5km w górę i 3,5km w dół. Przewyższenie na tych 3,5km to "tylko" około 150m.
Na cierpienia na ostatnich 800m podbiegu spuszczę zasłonę milczenia i od razu przejdę do soboty, bo w sobotę to dopiero się działo.
Rano z nerwów nie mogłam nic przełknąć, wafel ryżowy z masłem orzechowym rósł w ustach, jeszcze idąc na autobus, który miał wywieźć biegaczy na start do Piwnicznej Zdroju memłałam tego wafla męcząc się z nim okropnie. Powiem Wam, że nie podołałam. Nie dojadłam go do końca. Żołądek miałam ściśnięty jak supełek i myślałam o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się na trasie.
Z Marysią. Mari pocisnęła jak dzik. :) |
W sumie czas do startu szybko upłynął i nim się nie obejrzałam, to już stałam w ostatniej, 4tej fali startujących. O 12:06 ruszyłam. Tupu tup przez mostek nad Popradem by od razu uciec w góry. Metodycznie bez ociągania się maszerowałam w górę. Metodycznie, bez zatrzymania, pot zaczął skapywać po mojej twarzy, po nosie na płyty po których stąpałam. Zaczęłam metodycznie przeklinać upał, przeklinać ten pot co to ładował się do oczu szczypiąc niemiłosiernie.Po jakimś czasie, dość nieokreślonym stanęłam na szczycie. Wtedy jeszcze trzymałam się planu, wtedy jeszcze miałam szansę na lepszy wynik. Ale góry i żar lejący się z nieba moje plany zweryfikowały. Przy kolejnym podejściu pot tak skrzętnie zalał mi oczy, że musiałam się zatrzymać i powycierać. W swojej głupocie dopiero gdzieś na 5tym kilometrze odkryłam, że zapakowałam Buffa i mogę go śmiało założyć na głowę - co też natychmiast uczyniłam. Chusta mimo moich obaw nie grzała w czerep (w sumie było tak gorąco, że bez różnicy) tylko chłonęła pot. Kolejne kilometry mijały bardzo powoli a słońce nie odpuszczało. Nie będę czarować, że byłam ślamazarna bo było gorąco, bo byłam niedojedzona, bo nie mogłam na trasie nic przełknąć, bo zupa była za słona, bo coś tam bolało. Owszem, było gorąco, miałam problemy żeby zmusić się do jedzenia ale prawda jest jedna. Nie byłam dostatecznie przygotowana. W zeszłym roku przynajmniej regularnie jeździłam na Dziewiczą Górę (średnio 2x w tygodniu) a tu teraz na podbiegi musiała mi wystarczyć mała górka w pobliskim lasku. To zdecydowanie za mało, żeby przygotować się do biegu, gdzie przewyższenie było rzędu +1600m/+1900m. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się czasowego szału, chciałam tylko zmieścić się i odczarować te 6 godzin.
Na punkt kontrolny na 11 km dotarłam z czasem 2:11:00. Gorzej o 12 minut w porównaniu z zeszłym rokiem. Szybko przekalkulowałam, że jak tylko pokonam "na raz" bez sapania podejście na Wierchomlę (nr. 1 wśród moich życiowych koszmarów) i urwę chociaż kilka minut w porównaniu z zeszłym rokiem to resztę odrobię na zbiegu z Runka na ostatnich 9km.
Podchodząc na Wierchomlę ómierałam dziesiątki razy. To tam oddech stawał się palący, tam wyszło moje nieprzygotowanie. Na Wierchomli byłam świadkiem dość dramatycznego zdarzenia. Pod koniec trasa biegnie równolegle do wyciągu krzesełkowego, drepcę powoli, krok za krokiem wpatrzona w ścieżkę przede mną. Nie podnoszę wzroku do góry by nie kląć więcej bo to tak nieładnie jak dziewczyna rzuca mięchem na prawo i lewo, i nagle ciszę (bo wszyscy maszerują w ciszy) przerywa wrzask: "STOOOOOP, czerwone światło!! Stój "Michałku"** i dalej: "Trzymaj go, on zaraz wypadnie!" Podniosłam wzrok i zobaczyłam rodziców szamocących się z na oko ośmiolatkiem, który wpadł w histerię i chciał czym prędzej wysiąść. Krzesełko jechało w dół, mama chłopca krzyczała wniebogłosy, but spadł a krzyki rodziców niosły się echem jeszcze przez wiele minut. Na szczęście nic się nie stało. Poza zgubieniem buta. W ostatecznym rozrachunku to naprawdę pikuś. Myśląc o tym zdarzeniu dotarłam na górę. Widząc ile czasu upłynęło postanowiłam zmusić się do truchtu. Trochę truchtałam, trochę maszerowałam. Liczyłam, że zaraz będzie zbieg do Szczawnika, ten co to rok temu lecąc w tempie poniżej 5:00min/km myślałam, że się zabiję, ten na którym na pewno nie stracę. Ten, który w tym roku kompletnie mi nie wyszedł. Za dużo myślałam, za dużo kombinowałam, za bardzo asekuracyjnie do tego zbiegu podeszłam. I znów straciłam cenne minuty. W Szczawniku spotkałam znajomych, którzy czekając na start biegu Runek Run, czyli ostatniej - 17-to kilometrowej części Biegu Siedmiu Dolin wrzeszczeli jak oszalali na mój widok. Dzięki Wam! Raźniej mi się zrobiło widząc Wasze twarze! Komentarz konferansjera kiedy przebiegałam przez linię startu Runek Run bezcenny: "Biegnij Kaśka bo jak Cię kopnę...!" Dalej było podejście a właściwie to podbieg do Bacówki nad Wierchomlą. I w tym roku i w zeszłym zastanawiam się dlaczego tam nie biegłam... Nadziwić się nie mogę.... Słabą mam głowę, jestem psychicznie cienka jak naleśnik mojej mamy. Na bacówce wypiłam ciepłą herbatkę i wmusiłam w siebie kawałek banana. Hopsa na Runek by potem polecieć z górki.
Taki pęd, że aż się kurzy :) |
Hopsa to było bardzo wolne hopsa, ale kiedy już dotarłam na Runek wiedziałam, że nic już nie stanie mi na przeszkodzie by dobiec do Krynicy. Zbiegałam ile sił by odpuścić na niewielkich podbiegach. Na ostatnich kilometrach dostałam kopa od współtowarzysza niedoli, że przyspieszyłam, aż się kurzyło. Na metę wbiegłam w tempie 4:40min/km. Widać miałam siły, mogłam zrobić to szybciej. Oczywiście jak na typowego cieniasa przystało znalazłam sobie piękne wymówki. Bo jutro chcę jeszcze przetruchtać półmaraton, bo w następny weekend mam start życia, bo skoro jestem tak dużo poza założonym czasem to co za różnica czy to będzie 10 czy 20 minut więcej...
No i dotarłam. Zmęczona ale szczęśliwa. Po 6h 36min.
fot. G. Krzywda |
Trasa biegu jest trudna ale przepiękna, góry malownicze a miejscowi bardzo serdeczni. Niestety organizatorzy wypuścili na szlak kilka tysięcy osób (na cały B7D) przez co było brudno. Opakowania po żelach walały się po trasie co jakiś czas. Fuj! Dzizas czy to taki problem wsadzić puste opakowanie do plecaka? Ścisk na trasie nie specjalnie duży, bo stawka się rozciągnęła. Czy wrócę do Krynicy na B7D?? Raczej wątpię. Czas na inne góry...
Kiedy wróciłam do domu szybko doprowadziłam się do porządku by móc wyjść na miasto na jedzenie....
I nadeszła niedziela. Zgarnęłam Irka i udaliśmy się na start Konspol Półmaratonu. Trasa w pełnym słońcu, wiodła asfaltem z Krynicy przez Muszynę do Tylicza. Pierwsze 9km do Muszyny z górki by kolejne 11km biec tylko w górę. Plan był jeden. Roztruchtać mięśnie po sobocie. Na 10km zwolniłam Irka z konieczności towarzyszenia mi i sama bijąc się z myślami i zmęczeniem oraz sennością truchtałam do mety. Na 14km dorwałam Anię i razem powolutku dotruchtałyśmy do mety! :) Pozdrawiam Ciebie Ania serdecznie!!! Miło było podziwiać z Tobą widoki! Hahahahahahahhahaha :D :) Pięknie było! :) Na mecie czekał już Iras z puszką pewnego gazowanego gówienka, które smakowało jak nigdy :) Dzięki!
I tak powoli, powoli zbliżał się koniec przygody na którą czekałam cały rok. Było zacnie! Z taką ekipą nie mogło być inaczej.
fot. KasiaQ To my! :) |
Podsumowując.
Organizatorów przerosła chyba liczba uczestników. Ponad 11000 zarejestrowanych osób. To musiało się nie udać. Musiały być zgrzyty. Nie wiem na ile duże ale częste. Zgrzyty o koszulki (ponad godzinę trwało odkręcanie sprawy, że kolega jednak zapłacił za koszulkę, której nie otrzymał a której nikt nie chciał wydać bo ktoś gdzieś zawinił i nie wydał osobnej kartki na pakiet premium) - a w trakcie tej godziny kilkanaście osób przyszło z "pretensjami", że coś jest nie tak, zgrzyty przy zapisach na bieg przed samymi zawodami, bałagan i ogólna dezinformacja. Przed półmaratonem informacja, że punkty z wodą będą co 2 km a pierwszy był na 7mym. Kolegi tata dobiegł na metę (kompletnie się nie spodziewając) biegu Runek Run jako 2gi w kategorii wiekowej. Poszedł w miejsce dekoracji (na małą scenę) i usłyszał od osoby, która czuwała nad dekoracją, że dostanie nagrodę ale na dużej scenie o 20:00. To czekał po biegu ucieszony, ponad półtorej godziny i co? I nic! Bo w ramach Runek Run nie przewidziano nagród w kat. wiekowych. Chaos, chaos i dezinformacja. W 2017 celuję w mniejsze imprezy.
Na szczęście klimat również tworzą ludzie a Ci obok mnie nie zawiedli. :)
*Posłuchajcie koniecznie! A. Andrus "Cyniczne córy Zurychu" Koniecznie głośno!
**tak mnie zmroziło, że nie pamiętam jak ten chłopiec miał na imię
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz