Mimo, że start był kilka tygodni temu, teraz, już w domu, zamykam oczy i jedyne co widzę to wąską udeptaną w śniegu ścieżkę. Tak wąską, że trudno postawić dwie nogi obok siebie. Wpierw jedna, następnie druga... znowu ta pierwsza, i tak krok za krokiem. I tak przez wiele kilometrów. Czasami się udaje wdeptać w czyjeś ślady, ale przeważnie ślady należą do mężczyzn - odstępy są więc dłuższe a ja na moich krótkich nóżkach nie mam takiego zasięgu i tracę równowagę. I gleba. Wstaję, brnę dalej i znów tracę równowagę. Tym razem próbuje się asekurować i nogą ląduję po kolana w śniegu. I TAK MILION RAZY.
A kiedy podnoszę wzrok moim oczom ukazuje się widok jak z bajki. Moja Narnia. Promienie słoneczne przechodzą przez ośnieżone korony drzew. Wielkie białe czapy otulają świerki a gdzieniegdzie słychać tylko ciche kapanie. Bo 21 stycznia świeciło piękne słońce (no poza jednym momentem) a jego zimowe promienie ogrzewały szczyty drzew na których topniał śnieg. Ścieżynka wiedzie Lisim Grzbietem i jest tak malownicza, że obawiam się, że nie będę umiała Wam tego opisać.
Wcześniej na 15km, zamiast Pana Tumnusa, zostałam ugoszczona jak królowa na punkcie żywieniowym przez mega ekipę. Były cukierki czekoladowe i ciepła herbata. Było też słowo wsparcia (Nieeeee, spoooko, luuuz! Nie jesteś ostatnia!).
Ale może od początku.
Gdzieś tam, gdzie kończy się droga, gdzieś tam pod czeską granicą jest miejsce bajkowe. Pasterka. A w Pasterce same cuda: zasięg telefonii komórkowej tylko na drodze, w Domu Wypoczynkowym Strzelinka jedzenie jak z żurnala, wszystko pięknie zaśnieżone a do tego w powietrzu unosił się biegowy duch.
Na ostatnie minuty przed startem strzelamy sobie z Anią K. (dzięki Aniu i Kubo za przygarnięcie mnie i do auta i na nocleg!) słitfociaczka i ustawiamy się podekscytowane, razem z Magdą i Krzysiem gdzieś w tłumie. Kiedy rozbrzmiał wystrzał startera widzę Anię ostatni raz. Ruszamy szeroką polaną, topiąc się po kostki w sypkim śniegu. To była dla mnie kompletna nowość. Ostatni raz wielki śnieg to raczej z czasów dzieciństwa pamiętam. Oglądając zdjęcia, które na Facebooku wrzucił organizator wiedziałam, że będzie mega ciężko i na pewno nie osiągnę założonego czasu, ale nie spodziewałam się, że aż tak.
Pierwsze 4km jadę w tramwaju czyli wąską wydeptaną w śniegu ścieżką z innymi zawodnikami. Jest dużo przestojów, są i powalone drzewa, oblodzone kamienie ukryte pod śniegiem, jest pierwsza mega gleba, że aż w dupce zatrzęsło a siniaki zniknęły po tygodniu, jest mega zdziwienie, że no kurka jest ciężko i w końcu trasa zakręca i wiedzie mocno pod górę. Wtedy też następuje pierwszy zgon. Przepuszczam dużą grupę ludzi na tym podejściu. Wszak brnięcie w kopnym śniegu pozbawia mnie energii a w głowie pojawiają się pierwsze wątpiące wizje. Już na siódmym kilometrze jestem sama. Za mną ktoś jeszcze jest a przede mną nie ma nikogo. W sensie przede mną są wszyscy ale ich już nie ma w zasięgu wzroku. Podchodząc do podnuża Szczelińca Wielkiego słyszę głos spikera i muzykę z mety, które są zawieszone zaledwie kilkadziesiąt metrów nade mną. Niby tak blisko a tak daleko.
Nie poddając się zbiegam na punkt żywieniowy, w którym Górska Załoga otwiera mi plecak i uzupełnia bukłak wlewając ciepły izotonik. Biorę do ręki 2 wafelki i lecę dalej. Trasa wiedzie w dół, wąską wydeptaną ścieżką. Walczę ze sobą, żeby zmusić się do biegu. Nie umiem biegać, ba! nawet nie umiem się poruszać w takim śniegu. Co róż tracę równowagę i albo ląduję nogą po kolano albo ręką po ramię w śniegu. Trasa dalej prowadzi przez łąki "Obwodu Ochronnego Pasterka", gdzie nabieram trochę wiary we własne możliwości i siły by do 12km dreptać w tymże białym czymś świńskim trchutem. Po drodze mijam wieś Ostra Góra, w której znajduje się Ośrodek Szkolenia Piechoty Górskiej i dalej już naprawdę osamotniona brnę do góry w kierunku Błędnych Skał.
W mojej głowie odchodzą takie bluzgi, że strach je wypowiedzieć. Oczywiście jest pięknie! Trochę strasznie, trochę samotnie a jednak poruszająco pięknie! Podchodząc do rezerwatu Błędne Skały w tym jednym momencie zachodzi słońce i robi się ponuro. I tam właśnie mam dość, tam właśnie wyliczam sobie, że jestem na pograniczu limitu i jak nie zepnę dupy po 15km to nie zmieszczę się w limicie.
Taka podłamana wpadam na punkt na 15km, dostaję gorącej herbaty i cuksy czekoladowe. Luźna pogawędka odrywa od czarnych myśli, czas płynie a ja nie mogę się zebrać by ruszyć dalej. Słońce świeci a promienie dodają otuchy. Wizja płaskiego terenu przede mną działa trochę motywacyjnie. Wybiegam z punku ciut podładowana. I wbiegam do Narnii. Trasa wiedzie przez Krągłe Mokradło i Lisi Grzbiet. Tak bajkowej scenerii nie widziałam dawno. Widok ten na zawsze pozostanie we mnie. I właśnie dlatego ten post publikuję dzisiaj - 26 lutego - ponad miesiąc po zawodach. W tej bajkowej krainie gdzieś za świerkiem czaił się fotograf. Nie wiem, któż to był i wracałam do różnych galerii zdjęć wielokrotnie w poszukiwaniu swojej rozjechanej paszczy na zdjęciu właśnie z Lisiego Grzbietu. Niestety. Mimo, że robiono mi zdjęcia w kilku miejscach nie ma mnie w żadnej galerii - no cóż widocznie zbyt odbiegam od biegowych standardów.
I tak przedzierając się przez zaspy, brnęłam do przodu tracąc w tej magii nadzieję na limit. To tam przewracałam się co rusz, to tam zauważyłam na gumce od stuptutów, znajdującej się od wewnętrznej strony stopy wielką bryłę lodu, która rytmicznie, krok za krokiem uderzała mnie w łydkę tworząc na niej wielkiego fioletowego siniaka. Rozłupać się nie dało więc zerwałam tą dziadowską gumkę razem z lodowym klockiem. I brnęłam dalej. Na zbiegu na 19km znów fotograf, który zrobił mi serię zdjęć, które zostały pewnie skasowane, poinformował mnie, że limit wydłużyli o 30 min ze względu na warunki. Tam też zebrałam się w sobie i świńskim pędem potruchtałam do Karłowa (wszak dookoła pełno ludzi zatem nie będę się mazać i spacerować) by po 5h i 14 minutach stanąć pod schodami prowadzącymi na Szczeliniec Wielki i resztkami sił wdrapać się dość powoli (wszak wszyscy już schodzili na dół z medalami na szyi i też czasami trzeba było przepuścić osoby) na szczyt i stanąć na tej... na tej.... mecie no cholera!!!
5h30min. Dużo za dużo... Tyle to mi zajęła Krynica 34km. W 7h wydreptałam 53km Foresta a to tylko 22km były!
Śnieg mnie pokonał i moja głowa mnie pokonała. No bo po co się spinać jak i tak znów jestem prawie ostatnia? Na mecie stanęłam jak wryta i zawyłam. No dosłownie się popłakałam, a wyprzytulała mnie jakaś strasznie fajna dziewczyna rozdająca medale! Płacząc mamrotałam jak szalona coś w stylu: "przecież to tylko 21km było, przecież to tylko półmaraton". Jak już wiem, że zimą jak śniegu jest po kolana nie ma słowa "tylko". Nie ma też słowa "aż". Już wiem, że zimowych warunków nie sposób porównywać do siebie, nie sposób porównywać do edycji "bez śniegu". Jest inaczej, jest ciężej. Dużo ciężej. W 2018 wrócę na pewno. Postaram się przygotować lepiej niż teraz. Może chociaż skupię się na ćwiczeniu propriocepcji co by nie zaliczyć tysiąca i jednej gleby?
Wcześniej na 15km, zamiast Pana Tumnusa, zostałam ugoszczona jak królowa na punkcie żywieniowym przez mega ekipę. Były cukierki czekoladowe i ciepła herbata. Było też słowo wsparcia (Nieeeee, spoooko, luuuz! Nie jesteś ostatnia!).
Ale może od początku.
Gdzieś tam, gdzie kończy się droga, gdzieś tam pod czeską granicą jest miejsce bajkowe. Pasterka. A w Pasterce same cuda: zasięg telefonii komórkowej tylko na drodze, w Domu Wypoczynkowym Strzelinka jedzenie jak z żurnala, wszystko pięknie zaśnieżone a do tego w powietrzu unosił się biegowy duch.
Z Anią na starcie! |
Na ostatnie minuty przed startem strzelamy sobie z Anią K. (dzięki Aniu i Kubo za przygarnięcie mnie i do auta i na nocleg!) słitfociaczka i ustawiamy się podekscytowane, razem z Magdą i Krzysiem gdzieś w tłumie. Kiedy rozbrzmiał wystrzał startera widzę Anię ostatni raz. Ruszamy szeroką polaną, topiąc się po kostki w sypkim śniegu. To była dla mnie kompletna nowość. Ostatni raz wielki śnieg to raczej z czasów dzieciństwa pamiętam. Oglądając zdjęcia, które na Facebooku wrzucił organizator wiedziałam, że będzie mega ciężko i na pewno nie osiągnę założonego czasu, ale nie spodziewałam się, że aż tak.
Fot. E. Kita Start ze schroniskiem w Pasterce w tle <3 |
Pierwsze 4km jadę w tramwaju czyli wąską wydeptaną w śniegu ścieżką z innymi zawodnikami. Jest dużo przestojów, są i powalone drzewa, oblodzone kamienie ukryte pod śniegiem, jest pierwsza mega gleba, że aż w dupce zatrzęsło a siniaki zniknęły po tygodniu, jest mega zdziwienie, że no kurka jest ciężko i w końcu trasa zakręca i wiedzie mocno pod górę. Wtedy też następuje pierwszy zgon. Przepuszczam dużą grupę ludzi na tym podejściu. Wszak brnięcie w kopnym śniegu pozbawia mnie energii a w głowie pojawiają się pierwsze wątpiące wizje. Już na siódmym kilometrze jestem sama. Za mną ktoś jeszcze jest a przede mną nie ma nikogo. W sensie przede mną są wszyscy ale ich już nie ma w zasięgu wzroku. Podchodząc do podnuża Szczelińca Wielkiego słyszę głos spikera i muzykę z mety, które są zawieszone zaledwie kilkadziesiąt metrów nade mną. Niby tak blisko a tak daleko.
Nie poddając się zbiegam na punkt żywieniowy, w którym Górska Załoga otwiera mi plecak i uzupełnia bukłak wlewając ciepły izotonik. Biorę do ręki 2 wafelki i lecę dalej. Trasa wiedzie w dół, wąską wydeptaną ścieżką. Walczę ze sobą, żeby zmusić się do biegu. Nie umiem biegać, ba! nawet nie umiem się poruszać w takim śniegu. Co róż tracę równowagę i albo ląduję nogą po kolano albo ręką po ramię w śniegu. Trasa dalej prowadzi przez łąki "Obwodu Ochronnego Pasterka", gdzie nabieram trochę wiary we własne możliwości i siły by do 12km dreptać w tymże białym czymś świńskim trchutem. Po drodze mijam wieś Ostra Góra, w której znajduje się Ośrodek Szkolenia Piechoty Górskiej i dalej już naprawdę osamotniona brnę do góry w kierunku Błędnych Skał.
W mojej głowie odchodzą takie bluzgi, że strach je wypowiedzieć. Oczywiście jest pięknie! Trochę strasznie, trochę samotnie a jednak poruszająco pięknie! Podchodząc do rezerwatu Błędne Skały w tym jednym momencie zachodzi słońce i robi się ponuro. I tam właśnie mam dość, tam właśnie wyliczam sobie, że jestem na pograniczu limitu i jak nie zepnę dupy po 15km to nie zmieszczę się w limicie.
Taka podłamana wpadam na punkt na 15km, dostaję gorącej herbaty i cuksy czekoladowe. Luźna pogawędka odrywa od czarnych myśli, czas płynie a ja nie mogę się zebrać by ruszyć dalej. Słońce świeci a promienie dodają otuchy. Wizja płaskiego terenu przede mną działa trochę motywacyjnie. Wybiegam z punku ciut podładowana. I wbiegam do Narnii. Trasa wiedzie przez Krągłe Mokradło i Lisi Grzbiet. Tak bajkowej scenerii nie widziałam dawno. Widok ten na zawsze pozostanie we mnie. I właśnie dlatego ten post publikuję dzisiaj - 26 lutego - ponad miesiąc po zawodach. W tej bajkowej krainie gdzieś za świerkiem czaił się fotograf. Nie wiem, któż to był i wracałam do różnych galerii zdjęć wielokrotnie w poszukiwaniu swojej rozjechanej paszczy na zdjęciu właśnie z Lisiego Grzbietu. Niestety. Mimo, że robiono mi zdjęcia w kilku miejscach nie ma mnie w żadnej galerii - no cóż widocznie zbyt odbiegam od biegowych standardów.
I tak przedzierając się przez zaspy, brnęłam do przodu tracąc w tej magii nadzieję na limit. To tam przewracałam się co rusz, to tam zauważyłam na gumce od stuptutów, znajdującej się od wewnętrznej strony stopy wielką bryłę lodu, która rytmicznie, krok za krokiem uderzała mnie w łydkę tworząc na niej wielkiego fioletowego siniaka. Rozłupać się nie dało więc zerwałam tą dziadowską gumkę razem z lodowym klockiem. I brnęłam dalej. Na zbiegu na 19km znów fotograf, który zrobił mi serię zdjęć, które zostały pewnie skasowane, poinformował mnie, że limit wydłużyli o 30 min ze względu na warunki. Tam też zebrałam się w sobie i świńskim pędem potruchtałam do Karłowa (wszak dookoła pełno ludzi zatem nie będę się mazać i spacerować) by po 5h i 14 minutach stanąć pod schodami prowadzącymi na Szczeliniec Wielki i resztkami sił wdrapać się dość powoli (wszak wszyscy już schodzili na dół z medalami na szyi i też czasami trzeba było przepuścić osoby) na szczyt i stanąć na tej... na tej.... mecie no cholera!!!
Z zębami w skałach ale dopełzlam. :/ Jak widać na załączonym obrazku zero szczęśliwości. |
5h30min. Dużo za dużo... Tyle to mi zajęła Krynica 34km. W 7h wydreptałam 53km Foresta a to tylko 22km były!
Śnieg mnie pokonał i moja głowa mnie pokonała. No bo po co się spinać jak i tak znów jestem prawie ostatnia? Na mecie stanęłam jak wryta i zawyłam. No dosłownie się popłakałam, a wyprzytulała mnie jakaś strasznie fajna dziewczyna rozdająca medale! Płacząc mamrotałam jak szalona coś w stylu: "przecież to tylko 21km było, przecież to tylko półmaraton". Jak już wiem, że zimą jak śniegu jest po kolana nie ma słowa "tylko". Nie ma też słowa "aż". Już wiem, że zimowych warunków nie sposób porównywać do siebie, nie sposób porównywać do edycji "bez śniegu". Jest inaczej, jest ciężej. Dużo ciężej. W 2018 wrócę na pewno. Postaram się przygotować lepiej niż teraz. Może chociaż skupię się na ćwiczeniu propriocepcji co by nie zaliczyć tysiąca i jednej gleby?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz