Maniacka od kilku lat jest żelaznym punktem moich startów. To tylko w tych zawodach zawzięcie i po trupach walczę o życiówkę. To są jedyne zawody gdzie odważam się wyjść poza strefę komfortu i cisnąć ile sił w mych krótkich nóżkach.
19 marca pogoda była dość przekorna. O świcie intensywnie grzejące słońce obudziło mnie. Pomyślałam sobie, że dzień na bieganie będzie idealny i bez żadnych namysłów i kombinowania uszykowałam sobie strój startowy w wersji krótkiej. Tylko strasznie przykro mi było, że nie polecę razem z Pawłem. Mąż trochę kontuzjowany był i odpuścił ten start. Szkoda wielka, ale rozumiem jego wybór. Dla niego również Maniacka to walka o jak najlepszy wynik. Nie chciał robić tego startu treningowo.
Z częścią żeńską mojego Dream Teamu, Magdą i Konstantyną spotkałyśmy się już w tramwaju. Nastroje miałyśmy bojowe i każda z nas ten bojowy nastrój inaczej przeżywała. Magda zamknęła się w sobie, w Magdzie i była ewidentnie poddenerwowana, Kosi włączyło się nadawanie (radio się włączyło) a ja z nerwów też paplałam coś trzy po trzy.
Nad Poznańską Maltą spotkałyśmy się z resztą naszej paczki i całą masą znajomych. :)
Dream Team w całości. Jeszcze przed biegiem. Fot. Srajfon Kosi. |
Nie da się ukryć, że to był dzień na życiówki. Moje towarzystwo na starcie gdzieś się zgubiło, zgubiła się też koleżanka z LO, z którą byłam umówiona. Wszyscy się zgubili przed samiuśkim startem i tylko Ziemowit się odnalazł 3 minuty przez godziną zero, pytając się czy wiem, gdzie jest Konstancja bo ona ma jego telefon i rękawiczki. :D Konstantynę za bieg po życiówkę z gratisowym balastem podziwiam. ;)
10,9,8,7,6,5,4,3,2,1... goł!
Plan maksimum to było złamać te pokrętne 50 min. Plan minimum to nie pobiec gorzej niż w 2015 czyli złamać 53:50. Wyszło pomiędzy. Już na pierwszym kilometrze, gdzie nogi z górki powinny się rozpędzić wiedziałam, że nic z tego nie będzie bo nogi ewidentnie nie mogły przebierać w tempie 4:59 min/km. Na 5:07 się zatrzymało i nie dało się szybciej. No cóż. I tak mieściłam się w planie a że było komfortowo postanowiłam trzymać się tego tempa.
Na 2-gim kilometrze czekał tata, podbiegłam do niego nawet się przywitać i przybić piątkę. Było przyjemnie. Sapać zaczęłam dopiero na 6/7 kilometrze. Zrobiło się ciężko ale zbierałam się w sobie co róż i starałam się utrzymać tempo, 7 km wszedł najwolniejszy ale jeszcze na ósmym się zebrałam. Dopiero na 9 km odpadłam i zwolniłam. Od właściwie samego początku biegła ze mną Magda, raz obok, raz z przodu a raz za plecami. Jeszcze na ósmym kilometrze rzuciłam tekst, że to tylko 10 minut i już koniec i Magda się zebrała a ja niestety nie. Przekalkulowałam, że i tak życiówkę mam jak w banku i, że właściwie wynik na poziomie 52 minut z kawałkiem mi starczy i spokojnie dobrnęłam do mety. Gdzieś na 9km czekał Krasus i przybijał piątki mocy.
Było przyjemnie. Jak na mnie pobiegnięcie 10km w czasie 52:26 to nie lada wyczyn. Jestem zadowolona. Pewnie gdzieś tam pozostał lekki niedosyt, ale jest okej.
Ostatnie metry i ostatnie zebranie się w sobie. Fot. Sandra Afek Photography |
I w ogóle to było cudownie spotkać ludziska ze Smashing Pąpkins. <3 <3
pĄpkinsi w całej okazałości <3 fot. ręka Krasusa :P |
Wszak jakiś czas temu pisałam oo ograniczeniu biegania kosztem zdrowia. Wszak od marca wróciłam na etat do pracy i dzieją się naprawdę cuda na kiju po powrocie do domu. Wstawanie o 5:10 aby odwieść dzieci do przedszkola na 6:30 a na 7 zameldować się w pracy to czyste szaleństwo. W pracy cudownie - bardzo mi tego brakowało przez te wszystkie lata, ale po wyjściu zaczyna się gonitwa (po dzieci do placówki, do domu, podszykować obiad i już się robi 17:30/18... a potem kąpiele, kolacja i położenie dzieci spać, wieczorem czas na zakupy i podszykowanie posiłków na kolejny dzień), która kończy się nie wyjściem na trening i najzwyczajniejszym padnięciem na kanapie o 21.
Także przez ostatnie tygodnie ogarniam rzeczywistość, żeby ułożyć sobie życie tak, żeby wcisnąć jeszcze bieganie. Plan już jest więc jak tylko minie paskudne przeziębienie wcielam go w życie.
Do usłyszenia!
Jest radość! fot. Srajfon Kosi ;P |
ps. Nie mogąc się zmotywować do biegania popełniłam wariactwo i przepisałam się z połówki Maratonu Karkonoskiego na pełny :D Raz się żyje. Jechać 300km żeby przebiec 21? No bez jaj :P :D
Gratuluję życiówki! NA złamanie jest 50 min dobry jest Bieg Szpot ;) Mi się jakoś Maniacka już znudziła, biegłam ją 2 razy pod rząd i jakoś mi się nie chciało w tym roku. O dziwo była spoko pogoda, bo na Maniackiej to zawsze był jakiś armagedon :D
OdpowiedzUsuńPięknie. Gratuluję życiówki i sposobu na motywację. :) No i życzę, żeby bieganie dało się sprytnie i bezboleśnie wcisnąć w szalony plan dnia. :)
OdpowiedzUsuń