dawno, dawno temu. (to post o wadze będzie)
W liceum trenowałam siatkówkę i właściwie poza epizodami jakiś drastycznych kilkudniowych głodówek czy też "alaksowania się" problemów jakoś szczególnie z wagą nie było. Waga oscylowała w okolicach 2,3 kg w górę i w dół. Mimo, że tego nie doceniałam było dobrze. Waga wskazywała 56/57 kg. Potem poszłam na studia i wkręciłam się w całą masę obowiązków, swojego czasu nawet w trzy kierunki i właściwie od 7 rano do 21 nie było mnie w domu. A co się je jak kogoś nie ma 13 godzin poza domem? I gdzie się je? TAAAAK! Na mieście! Zapiekanki, kebaby, kanapki z majonezem, zapija się to słodzoną kawą, wiśniową colą... jak spada energia zagryza się batonem na M. który krzepi (czasami nawet 2x dziennie) i przegryza czekoladą... Jak waży się już na 3cim roku 68kg to cały czas jest okej, bo poznaje się Męża, wtedy jeszcze nie Bardzo Szybko Biegającego, który (jeszcze!) cię adoruje i uwielbia taką jaką jesteś, jesz z nim te wszystkie makarony i pizze i nagle waga na rok przed ślubem wskazuje 74kg! Osz cholera! Ale przytyłam... Ślub za 10 mc a u mnie pupa jak u słonia.... wtem spotykam koleżankę... miała większą pupę niż moja a teraz chodzi w mini... WTF? U dietetyka była, z takimi specjalnymi masażami... JA TEŻ CHCĘ!!! Zaraz! Natychmiast!!!! Udaję się w to magiczne miejsce, które ma odmienić moje życie i okazuje się, że terminy na Magiczne Masaże odległe... Ale nic! Zawzięcie czekam w kolejce i 6mc przed ślubem zaczynam się odchudzać... Po kilku miesiącach diety i masaży rozbijających tkankę tłuszczową jestem na minusie 12 kilogramów. Jest super! Już zapomniałam jak to jest być gibką i wiotką (hehe). Moja Cudowna Pani Dietetyczka grozi paluchem! Po diecie konieczna stabilizacja! Bez tego wszystko pójdzie w łeb... ale Matuchna właśnie po diecie ślub wzięła, pojechała na All Inclusive do Turcji i żarła 5 posiłków dziennie w iście nieograniczony sposób - bo przecież jest szczupła! (wiecie co, na tych wypasionych wakacjach, 3cim posiłkiem było coś takiego a'la continental - po obiedzie a przed podwieczorkiem - kucharz serwował żarełko w typie: pizza, frytki, jakieś zapiekanki i inne Fast Fudowe Frykasy i Matka specjalnie na ten posiłek sobie alarm w telefonie ustawiała, żeby wstać i po poobiedniej drzemce i się dopakować) Po Tureckim tygodniu znów było 3kg na + (ale to nic to tylko 3kg - myślałam sobie). I tak znowu urosłam do 74kg. Głupio mi było dzwonić do Mojej Cudownej Pani Dietetyczki bo było mi po prostu wstyd... nie do końca jej słuchałam i robiłam swoje... Poszłam więc do innej... (Dżizas co o była za wredna baba....) ale nic - dietę dała... 4 tygodnie się pomęczyłam schudłam do 68kg i stwierdziłam, że jest okej! Na urodziny swoje upiekłam pyszny tort na który dosłownie się rzuciłam... I na tej wadze zaszłam w ciążę ze Starszakiem... ruszałam się w ciąży, basenowałam i urosłam do madżik wagi 94kg w dniu porodu... Mimo wszystko dobrze było, bo jak tylko wyszłam z malcem ze szpitala waga wskazywała 74kg. "Nie jest najgorzej" - myślałam - "będę spacerować to zleci". Jednak spacery ze maleńkim Starszym strasznie mi się dłużyły... od rana miałam przy nim huk roboty, nie jadłam śniadań to na spacerach dojadałam... czekoladę, dużą paczkę M&Msów, drożdżówy, bagietki z masełkiem czosnkowym.... i w listopadzie 2011 waga pokazała 84kg ... a ja? A ja znów byłam w ciąży... Niestety Pan Bóg chciał Maurycego mieć u siebie i zabrał nam go trochę za wcześnie. Dla mnie był to też kop, żeby zacząć dbać o siebie i "z głową" przygotować się do kolejnej ciąży... kajając się i bijąc w pierś wróciłam pokornie do Mojej Cudownej Pani Dietetyczki a ona przyjęła mnie pod swoje skrzydła i od marca do końca kwietnia 2012, wspomagana masażami, schudłam 10kg do wagi 74kg (teraz jak tak to piszę to widzę, że ta waga mnie prześladuje). Tyle, że zamiast kolejnej stabilizacji przeprowadzonej od A do Z Matka zaszła w ciąże z Młodszą i stwierdziła: "no w ciąży to ja odchudzać się nie mogę, to jest moja ostatnia ciąża, więc jem to na co mam ochotę, bo później będę znów całe życie walczyła z wagą..." I urosłam do 104kg w dniu porodu... Myślę sobie w szpitalu... zejdzie opuchlizna do 15kg zleci (jak przy Starszym) - zajeżdżam do domu a tu jedna wielka P U P A! Waga pokazuje 88kg! No dobra, to zaczynamy biegać (o tym będzie inny wątek!) i tymże sposobem znów rozgrzeszałam się z jedzenia czekolady i jeszcze bardziej urosłam.
Dnia 7 marca 2013 moja waga pokazywała 90kg i zrozumiałam..., że nie bez diety się nie obędzie... ale BEZ ZMIANY STYLU ŻYCIA, STYLU ODŻYWIANIA SIĘ NIE OBEJDZIE!
To co dla mnie było jedzeniem dietetycznym, mającym na celu TYLKO utratę wagi, teraz jest moim normalnym jedzeniem. Nie traktuję, że jestem na rygorystycznej diecie. Po prostu zaczęłam inaczej jeść. To też nie tak, że to 90kg było jedynym motywatorem do całkowitego przewartościowania swojego życia i nawyków żywieniowych, głównym powodem była świadomość, że z taką wagą nie przebiegnę maratonu w październiku 2013 i, że nie rozwinę się na biegowej ścieżce.
To żem wypłodziła posta giganta ;) idę teraz na zasłużoną kawę (koniecznie gorzką i bez cukru - tak wiem paskudna jest ale maraton 13 października sam się nie przebiegnie!) Adios!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz