No Kochani. W końcu czuję, że gdzieś startowałam. Mogę teraz zdać obszerną relację bo leżę plackiem bo boję się wstać :D Moje czwórki żyją własnym życiem! (tak było jak zaczynałam pisać relację - teraz jest już cudownie dobrze) :)
Choć bardzo chciałabym wszytko Wam opowiedzieć to boję się, że tego co się w tej chwili we mnie dzieje nie umiem ubrać dla Was w odpowiednie słowa. Było wręcz nieziemsko! Ale na to "nieziemsko" złożyła się cała masa różnych sytuacji (zarówno tych zabawnych - tak! zdarzyło mi się ze śmiechu spaść z łóżka - jak i ciężkich chwil, kiedy to z moją towarzyszką buczałyśmy na siebie), spotkanych fantastycznych ludzi, wsparcia kibiców, ludzkich uśmiechów, łez i potu a sam start był wisienką na torcie. Na ogroooomnym torcie!
Na wyjazd do Krynicy czekałam od października 2014, wtedy bowiem zapisałam się i opłaciłam start. Cały czas ten kilkudniowy wyjazd siedział gdzieś z tyłu głowy jako bardzo odległy, zawsze coś było przed nim. A to triathlony, a to urlopy a to posłanie Młodszej od września do przedszkola. I mimo przygotowań, gromadzenia sprzętu dopóki nie wysiadłam z pociągu w Krynicy Zdroju, do tej 10:54 w dniu 11.09.2015r nie uwierzyłam, że TO dzieje się naprawdę.
Już w pociągu z Warszawy do Tarnowa spotkałyśmy cudowne małżeństwo z dwoma małymi córeczkami. Małe były do zjedzenia. Jak obudziły się po nocnej podróży ot tak po prostu zaakceptowały fakt, że jadą z nimi do Krynicy dwie ciocie. Dzięki Wam podróż minęła w tempie ekspresowym. Dzięki Wam znam już całą ekipę Świnki Peppy i wiem, że czarny kolor parzy! :) Aneto, Mateuszu razem z Marysią i Noemi! Dzięki za to, że mogłyśmy z Wami radować się na mecie! Dzięki, że czekaliście!
W dniu startu autobusy zabrały nas to Piwnicznej Zdroju z której miał odbyć się start. Bieg Górski 7 Dolin na pełnej trasie liczy 100km. Uczestnicy mają do pokonania ponad 4400 metrów w pionie. Startują z Krynicy o 3:00 nad ranem by do 20:00 wylądować na powrót w Krynicy. My z Magdaleną (Z pamiętnika biegającej dziewczyny) wybrałyśmy opcję najkrótszą bo 34km ( z przewyższeniami rzędu +1700/-1500). Planów miałyśmy kilka: były plany na zrobienie trasy w 5:30 były plany na 6:30 były plany żeby po prostu to zrobić i zobaczyć jak będzie. Znajomym z Warszawy przekazałyśmy, żeby spodziewali się nas między 5:30 a 6:30. Co prawda przez całą drogę nakręcałyśmy się na 5:30 i w sumie to było realnie do zrobienia. Ale może od początku. Od samiuśkiego początku.
Już w sierpniu zauważyłam, że biega mi się źle. Jeszcze w czerwcu mogłam bez problemu uciągnąć kilkanaście km w tempie poniżej 6:00min/km a ostatnimi czasy bywało dużo, dużo gorzej. Z zadyszką zrobiłam 15km w 1:51??? Chciałoby się krzyczeć WTF!!!! Do tego ta lewa łydka. Uparła się cholera na bycie twardą i napiętą przez pierwsze kilometry więc tym bardziej podczas Biegu w Krynicy dawała się we znaki. Już podczas Business Run 6.09 musiałam na rozgrzewkę zrobić całą pętlę (3,8km) przed zawodami by łydka puściła. A jak już puściła to Business Run leciało się rewelacyjnie. 3,8km w równe 18min. W Krynicy łyda nie odpuszczała bo na podbiegach dostawała nieziemsko po dupie. No i wydolnościowo też poległam.
Cała trasa jest przepiękna. Po wyruszeniu z Piwnicznej Zdroju przez słynny mostek nad Popradem trasa od razu leci mocno pod górę by niedaleko szczytu Bucznik można zbiec na dół do wsi Łomnica Zdrój. W Łomnicy przecina się asfaltową drogę by zacząć się wspinać ostro pod górę na kolejny szczyt. W trakcie tego podchodzenia minęłyśmy z Magdą kobietę, która na górę niosła butelkę wody. Zapytana przez Magdę pani, odpowiedziała, że tą słoną wodę niesie swojej krówce by się lepiej pasła. :) Ot takie bardzo miłe spotkanie na trasie jakich jeszcze wiele nastąpiło. :)
Po 3,5km podejścia osiągnęłam szczyt (na mapie bez nazwy) i zaczął się zbieg. Wtedy jeszcze miałam dużo siły, mięśnie czworogłowe nie były zbite więc mogłam postarać się nadrobić to co traciłam przez powolne wdrapywanie się na górę. Zbieg w tempie 5:40 przy podejściach rzędu 13min/km wydawał mi się czystym szaleństwem. Było przepięknie. Zbieg ten doprowadził mnie do asfaltowej drogi, która wiodła do wsi Wierchomla Mała. I tam na 11km był punkt kontrolny z bufetem (i przepakiem dla tych co lecieli na 100km i 64km). Na punkcie zameldowałam się w planowanym czasie 1:58min. Tutaj jeszcze całkowicie realne było dobiegnięcie na 5:30. Łydka już nie bolała dostatecznie rozgrzana. Dochodząc do punktu rozmawiałam z chłopakami lecącymi na 100km i oni zgodnie odrzekli, że teraz dopiero, zacznie się podejście z piekła rodem, że te dwa poprzednie to pikuś i żeby starać się jak można oszczędzać siły. Nie miałam nawet w 10% wyobrażenia co mnie czeka. :D Może to i dobrze? Bo za bufetem, za stacją wyciągu trasa nagle skręciła w prawo... i do góry... Prawie 3km a w tym ponad 480 metrów w górę. Ja pi***. Ómierałam dziesiątki razy. Ot takie niestandardowe podejście na Jaworzynkę. A jaki później był zbieeeg. 2,5km i 450m w dół. Było strasznie kamieniście. Jedyne co pamiętam z tego zbiegu to masę kamlotów. Wielkich i mniejszych. Z mapy wynika, że były tam jakieś wyciągi. No ok, muszę przyjąć, że były. Ja poza tymi kamlotami nic nie widziałam. W najwyższym skupieniu pędziłam na dół. Na dole we wsi Szczawnik był jeszcze kawałeczek asfaltu i długa na prawie 6km, szeroka, kamienista droga do Bacówki nad Wierchomlą. Tutaj nie miałam już sił bo na poprzednim zbiegu zamęczyłam nogi i w miarę szybkim marszem, starając się utrzymać tempo i kadencję ruszyłam pod górę. Ta asfaltowa droga kojarzy mi się tylko z pogawędkami. Dawno tak się nie nagadałam. Kiedy dotarłam do Bacówki nad Wierchomlą czekała już na mnie Magda, także szybko napełniłam bukłak, zjadłam banana i poleciałyśmy dalej. Było mi ciężko i marzyłam o tym, żeby dostać się na Runek. To był ostatni wysoki punkt na mapie, który obiecywał później już trasę (prawie) tylko w dół. Na Runek dotarłam przeplatając marsz fragmentami truchtu.
Podchodząc na Runek spotkałyśmy Rysia. (Rysiu!!! Pozdrawiam! Dla mnie jesteś przeKozak!) Rysiu już 15 godzinę walczył na trasie i był na swoim 90km trasy. Przez ostatnie 10km cały czas mijaliśmy się wymieniając parę zdań. Rozbił mnie jak błagalnym głosem zapytał mnie: "Proszę powiedz, kiedy wyjdę z tego lasu?" Wąska ścieżka, świadomość, że to jego 90km, bezsilność na Rysiowej twarzy i to pytanie - ten kontekst już na zawsze pozostanie w mojej głowie. Nie wyobrażam sobie z jakimi demonami musiał walczyć ten facet, skoro 4km było dla niego takim wysiłkiem. Za Przełęczą Krzyżowa starałam się cisnąć za Magdą w dół ile wlezie. Nieskromnie dodam, że oczywiście musiałam się wyrąbać. Po prostu poniosła mnie euforia, że meta już tuż tuż i nie skupiłam się dostatecznie. Po upadku pozostała podarta opaska Compressport i porysowana łydka. Nogi były jak kołki, czwórki paliły a kiedy wyskoczyłyśmy z krzaków na asfalt (autentycznie, ostatnie kilkadziesiąt metrów to przedzieranie się przez krzaczory) nie mogłam uwierzyć, że to już. Koniec górskiej przygody. Tylko jeszcze 800metrów asfaltem do mety i już. Deptak w Krynicy! Magda mówi do mnie - lecimy w trupa a ja na to, że nie bo będę wymiotować. :D Tłumy wiwatują, sława i chwała! A na macie czekają na nas Aneta z Mateuszem i dziewczynkami! Uściskom i radości nie było końca!
Łzy szczęścia napłynęły dopiero jak zadzwoniłam do rodziny. Może nie był to szczyt moich możliwości, bo ewidentnie jestem w jakimś wydolnościowym dołku ale się udało. Górska przygoda właśnie się rozpoczęła...
Już w sierpniu zauważyłam, że biega mi się źle. Jeszcze w czerwcu mogłam bez problemu uciągnąć kilkanaście km w tempie poniżej 6:00min/km a ostatnimi czasy bywało dużo, dużo gorzej. Z zadyszką zrobiłam 15km w 1:51??? Chciałoby się krzyczeć WTF!!!! Do tego ta lewa łydka. Uparła się cholera na bycie twardą i napiętą przez pierwsze kilometry więc tym bardziej podczas Biegu w Krynicy dawała się we znaki. Już podczas Business Run 6.09 musiałam na rozgrzewkę zrobić całą pętlę (3,8km) przed zawodami by łydka puściła. A jak już puściła to Business Run leciało się rewelacyjnie. 3,8km w równe 18min. W Krynicy łyda nie odpuszczała bo na podbiegach dostawała nieziemsko po dupie. No i wydolnościowo też poległam.
Cała trasa jest przepiękna. Po wyruszeniu z Piwnicznej Zdroju przez słynny mostek nad Popradem trasa od razu leci mocno pod górę by niedaleko szczytu Bucznik można zbiec na dół do wsi Łomnica Zdrój. W Łomnicy przecina się asfaltową drogę by zacząć się wspinać ostro pod górę na kolejny szczyt. W trakcie tego podchodzenia minęłyśmy z Magdą kobietę, która na górę niosła butelkę wody. Zapytana przez Magdę pani, odpowiedziała, że tą słoną wodę niesie swojej krówce by się lepiej pasła. :) Ot takie bardzo miłe spotkanie na trasie jakich jeszcze wiele nastąpiło. :)
Mostek nad Popradem - to tu zaczyna się przygoda! |
Gdzieś w górze. fot. Magda Z. |
Po 3,5km podejścia osiągnęłam szczyt (na mapie bez nazwy) i zaczął się zbieg. Wtedy jeszcze miałam dużo siły, mięśnie czworogłowe nie były zbite więc mogłam postarać się nadrobić to co traciłam przez powolne wdrapywanie się na górę. Zbieg w tempie 5:40 przy podejściach rzędu 13min/km wydawał mi się czystym szaleństwem. Było przepięknie. Zbieg ten doprowadził mnie do asfaltowej drogi, która wiodła do wsi Wierchomla Mała. I tam na 11km był punkt kontrolny z bufetem (i przepakiem dla tych co lecieli na 100km i 64km). Na punkcie zameldowałam się w planowanym czasie 1:58min. Tutaj jeszcze całkowicie realne było dobiegnięcie na 5:30. Łydka już nie bolała dostatecznie rozgrzana. Dochodząc do punktu rozmawiałam z chłopakami lecącymi na 100km i oni zgodnie odrzekli, że teraz dopiero, zacznie się podejście z piekła rodem, że te dwa poprzednie to pikuś i żeby starać się jak można oszczędzać siły. Nie miałam nawet w 10% wyobrażenia co mnie czeka. :D Może to i dobrze? Bo za bufetem, za stacją wyciągu trasa nagle skręciła w prawo... i do góry... Prawie 3km a w tym ponad 480 metrów w górę. Ja pi***. Ómierałam dziesiątki razy. Ot takie niestandardowe podejście na Jaworzynkę. A jaki później był zbieeeg. 2,5km i 450m w dół. Było strasznie kamieniście. Jedyne co pamiętam z tego zbiegu to masę kamlotów. Wielkich i mniejszych. Z mapy wynika, że były tam jakieś wyciągi. No ok, muszę przyjąć, że były. Ja poza tymi kamlotami nic nie widziałam. W najwyższym skupieniu pędziłam na dół. Na dole we wsi Szczawnik był jeszcze kawałeczek asfaltu i długa na prawie 6km, szeroka, kamienista droga do Bacówki nad Wierchomlą. Tutaj nie miałam już sił bo na poprzednim zbiegu zamęczyłam nogi i w miarę szybkim marszem, starając się utrzymać tempo i kadencję ruszyłam pod górę. Ta asfaltowa droga kojarzy mi się tylko z pogawędkami. Dawno tak się nie nagadałam. Kiedy dotarłam do Bacówki nad Wierchomlą czekała już na mnie Magda, także szybko napełniłam bukłak, zjadłam banana i poleciałyśmy dalej. Było mi ciężko i marzyłam o tym, żeby dostać się na Runek. To był ostatni wysoki punkt na mapie, który obiecywał później już trasę (prawie) tylko w dół. Na Runek dotarłam przeplatając marsz fragmentami truchtu.
Gdzieś na podejściu pod Runek. fot. Magda Z. |
Podchodząc na Runek spotkałyśmy Rysia. (Rysiu!!! Pozdrawiam! Dla mnie jesteś przeKozak!) Rysiu już 15 godzinę walczył na trasie i był na swoim 90km trasy. Przez ostatnie 10km cały czas mijaliśmy się wymieniając parę zdań. Rozbił mnie jak błagalnym głosem zapytał mnie: "Proszę powiedz, kiedy wyjdę z tego lasu?" Wąska ścieżka, świadomość, że to jego 90km, bezsilność na Rysiowej twarzy i to pytanie - ten kontekst już na zawsze pozostanie w mojej głowie. Nie wyobrażam sobie z jakimi demonami musiał walczyć ten facet, skoro 4km było dla niego takim wysiłkiem. Za Przełęczą Krzyżowa starałam się cisnąć za Magdą w dół ile wlezie. Nieskromnie dodam, że oczywiście musiałam się wyrąbać. Po prostu poniosła mnie euforia, że meta już tuż tuż i nie skupiłam się dostatecznie. Po upadku pozostała podarta opaska Compressport i porysowana łydka. Nogi były jak kołki, czwórki paliły a kiedy wyskoczyłyśmy z krzaków na asfalt (autentycznie, ostatnie kilkadziesiąt metrów to przedzieranie się przez krzaczory) nie mogłam uwierzyć, że to już. Koniec górskiej przygody. Tylko jeszcze 800metrów asfaltem do mety i już. Deptak w Krynicy! Magda mówi do mnie - lecimy w trupa a ja na to, że nie bo będę wymiotować. :D Tłumy wiwatują, sława i chwała! A na macie czekają na nas Aneta z Mateuszem i dziewczynkami! Uściskom i radości nie było końca!
Dotarłyśmy... :) |
Łzy szczęścia napłynęły dopiero jak zadzwoniłam do rodziny. Może nie był to szczyt moich możliwości, bo ewidentnie jestem w jakimś wydolnościowym dołku ale się udało. Górska przygoda właśnie się rozpoczęła...
Matka matkę chwali ;) Jesteś dla mnie cyborgiem ;) I nie żebym się chciała pochwalić, bo biegacz ze mnie żaden, ale bez żadnego treningu wzięłam kije i przeszłam 10 km ;) Chciałam po prostu zrobić to dla siebie ;) Po krótce pochwaliłam się tu: http://byagusand.blogspot.com/2015/09/strafa-komfortu.html
OdpowiedzUsuń