Menu

  • Matka Startuje
  • Matka Trenuje
  • Matka Opowiada
  • Matka Testuje
  • Kontakt
  • Matkawmediach

23 maja 2017

Jasny Gwint! :) czyli o Gwincie słów parę!

   Samochód przejechał, pył powoli opadał pozostawiając przede mną długą piaszczystą drogę, która wiodła w stronę lasu. Mozolnie, powoli, krok za krokiem zbliżałam się do zielonej ściany. Pod lasem stał dom a tam jakiś przesympatyczny jegomość podlewał tujki. Zmęczona podbiegam i proszę o polanie wodą. On śmiejąc się chlapie mnie ze szlachu. Chyba już ze zmęczenia mówię mu, że jest kochany! I lecę dalej.



   Nic nie zapowiadało porażki i takich cierpień. Jeszcze rano pełna optymizmu wsiadłam do najlepszego busa świata z najlepszą ekipą.
No może w głowie kotłowała się szaleńcza myśl, że nie będzie dobrze z tytułu przebiegniętego 3 tygodnie wcześniej 60k Króla Parku w Wielkopolskim Parku Narodowym.
Bus ekipa :)

   Na starcie w Grodzisku spotykam koleżankę, która leci 110. Jest delikatnie mówiąc sponiewierana. Czy ja też będę wyglądać tak na mecie w Wolsztynie?? Eee... Plan jest zacny. Skoro kwietniowego Króla pobiegłam na pełnym luzie, celowo ostatnie kilometry idąc (bo miałam fajne towarzystwo!) To tak sobie po kozacku założyłam, że te TYLKO 55km pobiegnę grubo poniżej 7h. A co!! Ha! Ja nie pobiegnę? Ja??
Noż nie pobiegnę. Hehehehehe. Na 2gim kilometrze odzywa się przyczep achillesa i płaszczkowatego. Trochę boli. Jakieś resztki zdrowego rozsądku posiadam i postanawiam rozbiegać łydkę. Daje jej czas do pierwszego punktu kontrolnego! Do 8km. Jak nie puści to pie*dolę.
   Postanawiam napawać się widokami, wdychać las, strzec się przed dzikami i cieszyć się dreptaniem. Bo bieg to to nie jest. Świńskotruchtam. A co! Krok za krokiem. Tętno niskie. A co! Lecimy! Droga całkiem dobrze oznaczona, słońce praży a las daje bezpieczne przed nim schronienie. Mam nadzieję, że nie złapie kleszcza. Boję się kleszczy panicznie (taaa a las kocham i chciałabym być leśniczką ;) ) Biegnę kolejne kilometry i pogrążam się w leśnej otchłani i we własnych myślach. Z nikim nie rozmawiam jakoś tak wychodzi, las mnie urzeka setkami odcieni zieleni. Jest bajkowo. Besztam się w myślach za pomysł wyjazdu na ultra etapowkę do Szkocji skoro pod nosem takie widoki. Noga po 7 km puszcza i rozpędzam się. Mijam w tempie ekspresowym punkt kontrolny wciskając sobie do gardła banana i zapijając go kolką. Gdzieś między 12 a 15 km gubię drogę. Za bardzo odleciałam. Dzików nie ma. Siły są.

   Jak to nie jebutnie noga na 16 km to ło matko. Jak babcię kocham jestem wściekła ale do Rakoniewic już niedaleko więc dając się wyprzedzać masom, powoli i metodycznie i cholernie uparcie brnę na przód. Krajobraz się zmienia. Lecimy przez żółte pola i wsie. Robi się gorąco, noga boli i właściwie to już biegnę po asfalcie a to to w ogóle mnie się nie podoba. Na 21km w Rakoniewicach na ławce siedzą moje busowe dziewczyny. Siedzą i piknik mają. Zdziwiona łypie na nie okiem pytając się jak ostatnia idiotka co one tu robią, dopycham się kabanosami , robię szybką dolewkę wody i garść krakersów w kieszeń i lecę. Laski kończą piknik by dogonić mnie po 23km. Trochę moja mózgownica dostała w Rakoniewicach słoneczka więc już pojawia się kryzys. Do tego droga jest uczęszczaną przez samochody i pełno dookoła kurzu. Tu właśnie ratuje moje życie pan z wężem. Droga skręca w las a ja dziękuję za cień. 

   Każdy ultras ma w głowie swój kalkulator. Każdy inaczej odmierza czas i kilometry. Ja mam taki: pierwsze 21, później do 30, do 40 i 15 km licząc co 5 w dół ( jeszcze 15, jeszcze 10, jeszcze 5). Czas do punku kontrolnego w Głodnie upływa mi dość szybko, w głowie toczą się tak głębokie rozmyślania egzystencjalne, że nie macie pojęcia. Myślę o wszystkim i o niczym. Na punkcie spotykam moje dziewczyny i kolegę, którego poznałam na zeszłorocznym Forest Runie. Wiedząc, że jestem słabym ogniwem nie zatrzymywałam się na długo. Uzupełniłam bukłak, wlałam w siebie 2 kubki kolki i dopchałam się bananem. Tak naładowana, pełna pozytywnej energii wbiegłam dalej w las. 


Gdzieś na 40km! Jest miło mimo nogi!



   Odczytuję też dość zabawnego SMSa od mojego taty. Wysłanego co prawda ponad dwie godziny wcześniej. Pyta się jak mi poszło. Obawiam, się, że moja mama nie powiedziała mu jaki dystans będą miały te zawody na które jadę... :D Odpisuję mu, że jestem na 40km i zostało mi jeszcze 15km po czym dostaję natychmiastową odpowiedź z pytaniem "Dlaczego tyle???? Nie było krótszego biegu?" No nie było... :D ten dystans był najmniejszy. Hehehehe :) 

   Teraz trasa biegnie urokliwym lasem sosnowym. Do łez rozbawia mnie tabliczka, że maraton na trasie MiniGwinta zaliczony :) 

   Kawałek dalej jest kolejne magiczne miejsce. Niby las, niby zielono a jednak magicznie. Leśny dukt rozdziela las. Po lewej rosną świerki a po lewej, kilka metrów dalej jest las liściasty z zielonym jagodowym runem. Iście bajkowe miejsce. Właściwie jak myślę o Gwincie to widzę właśnie ten las. W końcu trasa przecina asfaltową drogę  i moim oczom ukazuje się góra qwa! :D No wreszcie! Taki piękny pagór na który trzeba się wdrapać!  Łapię się na tym, że moja noga jest okej. Nie czuję bólu w łydce. :) Kocham góry i pagóry zatem ładuję łapska na uda i prę do przodu doganiając trójkę zdrowych chłopa :) Na szczycie wzniesienia okazuje się, że czeka tam piękny zbieg. Kalkuluję szybko w głowie jakie straty poniosę puszczając się z góry jak pershing. Szybko jednak w mojej głowie rozbrzmiewają słowa Ani K. o wolności jaką człowiek czuje na zbiegu i jak fajnie jest się puścić - zatem puszczam się i ja! Niestety Gremlin zawiódł mnie i nie mam możliwości sprawdzenia jaką prędkość miałam na zbiegu. A szkoda... :( Gdzieś na 45km doganiam dziewczynę z Leszna i trochę sobie gawędzimy. Powoli tracę wolę walki bo nadchodzi kolejny kryzys i ogarnia mnie marazm. Nie chce mi się chcieć. Trochę truchtam, trochę idę. Bardziej idę niż truchtam. Na 47km spotykam dziewczynę trasy Normal, dogania nas koleżanka z Leszna i tak 3km idziemy i rozmawiamy. Jest naprawdę fajnie. 49km wiedzie po jakiś bagnach wzdłuż rzeczki Dojcy. Oczyma wyobraźni widzę tabuny kleszczy, które czekają tylko, żeby rzucić się na moje kostki i łydki. Mówię dziewczynom, że po 50km zbieram się w głowie i ruszam. Sama nie wierzę w to co mówię, ale skoro już palnęłam taką głupotę to faktycznie muszę się zebrać. Słońce zachodzi za horyzont a ja dobiegam do Karpicka i w sumie zaczynam żałować, że nigdy nie byłam na osławionych tutaj imprezach.* W Karpicku, nad jeziorem Wolsztyńskim przy zachodzącym słońcu dzielnie ciśnie i wyprzedza mnie Leszczynianka. Mi już się nie chce. Generalnie w mojej głowie kotłują się wiązki w stylu: "pie*dolę, nie robię" i dopiero na wysokości plaży w Wolsztynie ruszam. Wiem, że to już niedaleko. Słyszę głosy z mety (dobrze, że nie z zaświatów) i to one powodują, że wstępuje we mnie dzik. (Nawiasem mówiąc, szkoda, że dopiero teraz.) Na horyzoncie widzę koleżankę, która wyprzedza Pana w czerwonym. A co? Ja Pana nie wyprzedzę? Ja? Ja nie wyprzedzę? I ruszam ostatnie 600 metrów przed metą i dziką szarżą wycinam Pana w czerwonym. Nie wiem skąd znalazłam na to siły, ale udało się. Dobrnęłam do mety. 7:46:28 - miała być  SZÓSTKA z przodu!  I pewnie gdyby nie łyda to ta szóstka by była. Wniosek jest jeden: po 3 tygodniach nie da się pobiec na rekord kolejnego ultra. :) 



   Z mety pamiętam tylko wlane w siebie pyszne Grodziskie i właściwie to ludzi, którzy podchodzili do mnie i klepiąc mnie po plecach gratulowali mi finiszu. 

Coś jesteśmy niewyraźni, tylko nie wiem dlaczego? :P




Za posumowanie niech posłuży tylko jedno zdanie: KONIECZNIE WRACAM TU ZA ROK! 


*hahahahahaha człowiek po 50 kaemach ma już porytą psychę. 

PS. Łydeczka już okej!


1 komentarz:

  1. Gratulacje!!! Miałem zaszczyt być koordynatorem na PK-O w Głodnie. To "magiczne miejsce" o którym piszesz to na pewno okolice Jeziora Brajec ---> http://wolsztyn.blogspot.com/search/label/Jezioro%20Brajec a "góra qwa!" to te tereny (Leśnictwo Krzewina) ---> http://wolsztyn.blogspot.com/search/label/Krzewina ...do zobaczenia za rok ;-)

    OdpowiedzUsuń